Forum www.rajdlawyobrazni.fora.pl Strona Główna
 Forum
¤  Forum www.rajdlawyobrazni.fora.pl Strona Główna
¤  Zobacz posty od ostatniej wizyty
¤  Zobacz swoje posty
¤  Zobacz posty bez odpowiedzi
www.rajdlawyobrazni.fora.pl
Miejsce dla każdego miłośnika pisania
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie  RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 
 
Na szlaku zemsty (fantasy, może romans, +18, CDN - chyba)

Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.rajdlawyobrazni.fora.pl Strona Główna -> Teksty indywidualne Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Na szlaku zemsty (fantasy, może romans, +18, CDN - chyba)
Autor Wiadomość
Sofja
OTAKU
OTAKU



Dołączył: 21 Sie 2014
Posty: 372
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Śląsk
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 17:42, 21 Sie 2014    Temat postu: Na szlaku zemsty (fantasy, może romans, +18, CDN - chyba)
 
<center>Zostałam poproszona, by umieścić tutaj moje wątpliwej (przynajmniej według mnie) jakości wypociny, niech więc i tak będzie. Wrzucam tu moje opowiadanie, którego akcja ma miejsce w świecie podobnym do tego stworzonego w „Wiedźminie” przez Andrzeja Sapkowskiego.
Umieszczam je w dziale +18 z odpowiednią notką, gdyż samo opowiadanie jest chwilami dosyć krwawe i gdyby było grą komputerową z pewnością miałoby właśnie takie oznaczenie.

Póki co zamieszczam tu prolog, rozdział pierwszy i połowę drugiego rozdziału. Jeśli znajdą się jacyś nieszczęśnicy chcący poznać dalsze losy moich bohaterów, być może dodam kolejne części.

A teraz nim wasze nieszczęsne dusze spojrzą w ten okrutny tekst pozwólcie, że was ostrzegę - czytanie tego dzieła grozi przegrzaniem mózgu lub trwałym uszkodzeniem psychiki. Także pamiętajcie – zostaliście ostrzeżeni !

Tak, by było ciekawiej zamieszczam wam tu bardzo krótki słowniczek, który będzie się powiększał z każdą częścią mego dzieła ^^</center>

- els - spójnik łączący imię z nazwiskiem stosowany tylko przez elfy do określenia członków swojej własnej rasy. Używa się go pomiędzy imieniem i nazwiskiem.

<center> Prolog</center>

Było późno. Późno i ciemno. Gdzieś w oddali dało się słyszeć potężny grzmot towarzyszący jasnej błyskawicy, przeszywającej pokryte chmurami niebo. Niedługo potem spadły pierwsze krople jesiennego deszczu. Uderzyły o liście, o konary, o pnie, by w końcu spaść na zbryzganą krwią ziemię, noszącą na sobie oznaki niedawnej walki. I na polanę, na której stało pod sosną piętnaście postaci, a na plecach większości z nich znajdowała się broń. Wśród postaci były zarówno kobiety jak i mężczyźni. Któraś z kobiet nuciła cichą i smutną pieśń, któryś z mężczyzn szeptał jakąś litanię, jednak jego słowa zagłuszało zawodzenie i płacz. Płakali wszyscy – mężczyźni i kobiety, dorośli i młodzież. Wszyscy, poza małą stojącą w cieniu dziewczynką. Ona jedna przyglądała się płaczącym i dziwiła im się, choć to właśnie ona miała największy powód do łez.
Dziewczynka sięgnęła ręką i odgarnęła kilka brązowych i mokrych od wody kosmyków z twarzy, odsłaniając w ten sposób szpiczaste ucho. Tak dziewczynka, była elfką, oni wszyscy byli elfami. Jednymi z tych, którzy wciąż liczyli na wolność. I z tego powodu większość ludzi ich nienawidziła. Dlatego też, gdy okoliczni wieśniacy dojrzeli przed kilkoma dniami idącego leśną ścieżką elfa, od razu donieśli o tym władzom, a te wysłały do lasu swoich żołnierzy. I dlatego teraz elfy płakały.
Dziewczynka podniosła swe brązowe oczy ku niebu i uśmiechnęła się smutno. Jeszcze tego ranka patrzyła wraz z rodzicami na piękne, jesienne słońce i zastanawiała się nad tym, ile w tym roku uda im się zebrać grzybów. Jeszcze tego ranka śmiała się i żartowała, podczas gdy jej ojciec grał na swym flecie niezwykle skoczną piosenkę, a kilka ptaków wtórowało mu swym śpiewem. I jeszcze tego ranka, niczego nieświadome elfy, zaatakowali żołnierze. I choć elfy broniły się dzielnie, napastników było zdecydowanie zbyt wielu.
Teraz wypędzone ze swego lasu, wśród deszczu i szumu drzew, poranione elfy płakały za tymi, których straciły. Na próżno szukać wśród ocalałych rodziców dziewczynki, na próżno szukać dowódcy. Na próżno, polegli bowiem, wśród cienia olch, wśród jałowców i spalonych namiotów.
Pewna młoda, jasnowłosa elfa z ręką na prowizorycznym temblaku podeszła powoli do dziewczynki i przytuliła ją, choć dziewczynka uważała to za zupełnie niepotrzebne. Wiedziała bowiem, że jej rodzice nie polegli na marne. Obronili ją i dali czas jej i czternastce innych na ucieczkę. A tak długo, jak przeżyje chodź jedno z nich, tak długo będzie szansa na zemstę. I tej zemsty dziewczynka chciała dokonać. Chciała się zemścić na wszystkich tych, którzy skrzywdzili je rodzinę i pobratymców. Na wszystkich tych, którzy odebrali jej dom. I odpłacić im pięknym za nadobne. Im wszystkich razem i każdemu z osobna…

<center> Rozdział pierwszy</center>

Keller Mensbery powoli mijał przepiękny rynek Delener. Jak każdego poranka plac roił się od mieszkańców szukających wśród masy stoisk jedzenia, ubrań oraz wielu innych dostępnych tutaj przedmiotów. I jak zwykle poszukiwaniom tym towarzyszył niesamowity hałas - mieszanina powstała z krzyków sprzedawców zachwalających swe towary, targujących się klientów i wielu innych męczących odgłosów. To właśnie ten cały towarzyszący rynkowi zgiełk był powodem, dla którego Keller od zawsze unikał tego miejsca niemalże tak samo jak ognia i przychodził tu tylko wtedy, kiedy naprawdę musiał. A ponieważ jedyna droga z mieszkania mężczyzny do głównej bramy prowadziła właśnie przez rynek, tym razem Keller nie miał innego wyboru jak po prostu przez niego przejść.
- Tylko dzisiaj, tylko u mnie - jedyna, niesamowita maść chroniąca przed ugryzieniem trolli ! – krzyknął tuż obok ucha Kellera jeden z nieludzkich handlarzy. Słysząc piskliwy głos niziołka, czarnowłosy mężczyzna skrzywił się, ale nic nie powiedział. Był ponad to, z resztą i tak musiał dostać się pod główną bramę i porozmawiać z tamtejszym strażnikiem. Był komendantem straży Delener i jako dowódcy, jego obowiązkiem było zadbanie o bezpieczeństwo miasta, a plotki, które zdążyły już dotrzeć do jego uszu były naprawdę niepokojące. Głosiły bowiem, że w jeszcze dotychczas bezpiecznej części otaczającego Delener lasu, znaleziono podziurawioną przez strzały i doszczętnie ograbioną kupiecką karawanę oraz wiszące na drzewach ludzkie zwłoki. Jeśli plotki te były prawdziwe, znaczyło to, że najgorsza plaga jaka może chodzić po ziemi i największy wróg wszystkich strażników postanowił poszerzyć obszar swoich „łowów”. A to z pewnością odstraszy wielu kupców i przyniesie Kellerowi masę kłopotów. Tak, Mensbery nienawidził tych prowadzących podjazdową wojenkę stworzeń i uważał, że należy się ich wszystkich pozbyć, jednak dopadnięcie ich w lesie było niemalże niemożliwe. I był pewien, że plotki się potwierdzą, będzie musiał wymyślić jakiś dobry sposób na wybawienie wroga z kryjówki. Będzie musiał…
Stary krasnolud, który najwyraźniej wdał się w bójkę ze swoim kompanem, uderzył przez przypadek komendanta straży w brzuch, przerywając mu w ten gwałtowny sposób rozmyślania. Keller posłał mężczyźnie mordercze spojrzenie, jednak nic nie powiedział. Za bardzo się spieszył, by tracić czas na jednego, głupiego, wszczynającego burdy nieludzia. Z resztą, to nie należało do jego obowiązków, to należało do obowiązków strażników pilnujących porządku na rynku i Mensbery był święcie przekonany, że ta zniewaga nie umknęła ich czujnym oczom. Nie mylił się. Dowódca straży nie zdążył zrobić nawet dwudziestu kroków, a do owego krasnoluda dotarli już strażnicy. Słysząc wypowiadane przez nieludzia łamiącym się głosem przeprosiny, Keller uśmiechnął się pod nosem. Był komendantem straży Delener zaledwie od dwóch lat, jednak to mu w zupełności wystarczyło by zmniejszyć poziom przestępczości w Delener do zaledwie trzech napadów, rabunków, czy bójek w ciągu tygodnia. A to był duży sukces, bo kiedy sześć lat temu przybył do Delener, to nadmorskie miasto było prawdziwym rajem dla rabusiów i zbirów. Mieszkańcy praktycznie nie wychodzili z domu, bojąc się o własne życie. Wtedy morderstwa w ciemnych alejkach były czymś zupełnie normalnym. Teraz jednak Delener było kwitnącą kolebką handlu, miejscem, w którym ludzie mogli czuć się bezpieczni i szczęśliwi. I jedynym zmartwieniem Kellera była kryjąca się w lasach i z każdym dniem rosnąca w siłę plaga.
- Doszły mnie słuchy, że podobno znaleźliście zniszczoną karawanę w lesie towarzyszu. Czyżby to była prawda ? – spytał komendant straży zaraz po dotarciu pod główną bramę Delener.
- Ano niestety, prawda komendancie. Dziś podczas porannego patrolu myśmy z Oldinem trzy trupy na drzewie znaleźli. Obok karawana doszczętnie ograbiona, od strzał podziurawiona… – rzekł strażnik i pewnie mówił, by jeszcze długo, gdyby dowódca mu nie przerwał.
- Sądzicie, że to robota Skowronków ?
- Ano sądzim komendancie – odparł strażnik i splunął na ziemię potwierdzając tym samym największe obawy Kellera. Skowronki były jedyną rzeczą, z którą jako komendant straży nie potrafił sobie poradzić. Nie raz w ciągu ostatnich dwóch lat zastawiał na Skowronki pułapki, szykował ataki. Na próżno. Ani jednego Skowroneczka nie udało mu się złapać, a wszyscy, którzy zapuścili się za daleko w głąb lasu, ginęli od zatrutych strzał. I Keller był pewny, że któregoś dnia komando Skowronków zaatakuje miasto.
- Trza, by ich w końcu z tego lasu wykurzyć komendancie - zagaił w pewnym momencie strażnik, przerywając rozmyślania Kellera.
- Trza by, tylko jak ? – spytał komendant bardziej sam siebie niż któregoś z podwładnych.
- Ja mam pomysł komendancie, o ile komendant zgodzi się mnie wysłuchać – zaproponował milczący dotąd Oldin ,a Keller spojrzał na niego podejrzliwie.
- A jakiż to pomysł ?
- Ano, to zależy od tego ile komendant może zapłacić. Bo w karczmie „Pod mokrym psem” można spotkać takiego, co zna jednego, który był podobno w tym ich komandzie. Może by, więc przekupić tego nieludzia, by nam wszystko wyśpiewał – zaproponował Oldin, a Keller przez chwile milczał. Pomysł strażnika nie wydawał mu się być zły, jednak nie mógł mieć pewności, że ów nieludź go nie zdradzi. W końcu po takich można się było wszystkiego spodziewać. Ale, jeżeli istniała nawet niewielka szansa na pozbycie się Skowronków, warto było spróbować.
- To jak się nazywa wasz kontakt Oldin ?

<center>***</center>

- Emeryk Setto mam rację ? – spytał Keller pewnego siedzącego w koncie karczmy „Pod mokrym psem” mężczyzny o lekko siwych włosach.
- Ano ma pan. A z kim ja mam przyjemność ? – rzekł Emeryk popijając ze swojego kufla kolejny łyk ciemnego piwa – typowej taniej brei sprzedawanej w większości oberży w tej części Północnych Kresów.
- Keller Mensbery, komendant tutejszej straży – przedstawił się komendant, chociaż nawet nie wiedział po co. Może po to by ten pijak przestał traktować, go jak równego sobie ? A może po to by zrozumiał, że jeśli skłamie to nie ominie go za to sroga kara ? Keller nie znał odpowiedzi na to pytanie, ale to nie było ważne. Ważne było to, czy mężczyzna faktycznie posiada te informacje, których Mensbery potrzebował.
- O to zaszczyt mnie ogromny spotkał. Jak Panu komendantowi pomóc mogę? – spytał Emeryk wciąż popijając alkohol ze swego kufla.
- Podobno znasz jakiegoś nieludzia, który może nam udzielić informacji o Skowronkach – wyjaśnił Keller, który już powoli zaczynał się niecierpliwić. Spieszyło mu się, nawet bardzo. Głownie dlatego, że chciał jak najszybciej opuścić tą śmierdzącą czosnkiem, potem, alkoholem i wieloma innymi obrzydlistwami, karczmę.
- Ano znam. Ale jeśli jakiś informacji od niego chcecie, to musicie wiedzieć, że łatwo z niego ich wydobyć się nie da. Drań strasznie tajemniczy jest, a i ja za darmo nic nie powiem.
- Ile ? – spytał komendant marszcząc przy tym brwi.
- Dwa zirkony i kufel piwa.
- Masz pięć, a teraz gadaj – rzekł Keller, rzucając pieniądze na stół.
- Ha ! Pan komendant jest niezwykle łaskawy. Jeśli chce Pan znaleźć tego byłego Skowronka, to musi się Pan komendant nad rzekę udać i o niejakiego Terama Erattena wypytać – stwierdził Emeryk i wypiwszy do końca swe piwo, sięgnął po leżące na stole monety. Kiedy chował je do sakwy, Kellera nie było już w karczmie „Pod mokrym psem”. Wraz z trójką uzbrojonych po zęby strażników, szedł powolnym krokiem w stronę pobliskiej rzeki.

<center>***</center>

Teram els Eratten był młodym, jasnowłosym i niezwykle przystojnym elfem, o jasnoniebieskich oczach przywołujących na myśl wiosenne i bezchmurne niebo, ale dla Kellera był tak samo obrzydliwą plagą, jak ci wszyscy kryjący się w lasach nieludzie, z jednego prostego powodu – Teram był kiedyś Skowronkiem. I choć od tego momentu minęło już wystarczająco dużo czasu, by młody elf zyskał zaufanie sporej części mieszkańców Delener, musiało minąć jeszcze co najmniej tysiąc lat, by i komendant straży zaufał elfikowi. Z tego powodu na spotkanie z młodzieńcem zabrał ze sobą nie jednego, a trzech najbardziej zaufanych i uzbrojonych po zęby strażników oraz ostry miecz. Keller liczył, że już sam widok trzech silnych mężczyzn z masą ostrego żelastwa, zdolnego mocno uszkodzić każdego kto tylko ośmieli się jakoś sprzeciwić straży, zmusi małego i oślizgłego elfika do gadania. Mylił się. Widok broni w ogóle nie zrobił na Teramie wrażenia, a wręcz dodał mu masy odwagi i powodów do kpin ze strażników.
- Och naprawdę musi się Pan komendancie tych Skowronków obawiać, skoro przyszedł tu z aż taką ilością broni – stwierdził Teram, gdy tylko Keller wyjaśnił mu czego potrzebuje.
- Ale spokojnie komendancie ja nawet noża nie mam – kontynuował były Skowronek, a komendant miał coraz większą ochotę, aby mu przyłożyć. Powstrzymywał się jednak, bo wiedział, że siłą nic nie zdziała. Już nie raz próbowano torturami wyciągać ze Skowronków tajemnice. Bezskutecznie. Keller mógł, więc liczyć tylko na to, że widok sporej ilości gotówki rozwiąże elfikowi język i wspomoże jego pamięć. Z tego powodu wyciągnął ogromną sakiewkę, którą rzuciwszy na stół rozciął swym mieczem. Od razu z sakiewki posypała się masa złotych zirkonów, a widząc to Teram cicho zagwizdał.
- Planuje mnie Pan przekupić komendancie Mensbery ? Czy nie słyszał Pan o czymś takim jak niepodważalna lojalność Skowronków ? – spytał elf odchylając się do tyłu na krześle i opierając nogi na stole.
- Każdego da się kupić, a Ty już nie jesteś jednym z nich. Powiedz, więc ile chcesz. Chyba, że wolisz byśmy porozmawiali inaczej.
- Wygląda na to, że jest Pan gotów naprawdę słono zapłacić za te informacje – stwierdził elf uważnie przyglądając się Kellerowi. I właśnie wtedy komendant zdał sobie sprawę, że pomimo przewagi liczebnej i broni, to wciąż on, a nie elfik znajduje się na straconej pozycji. A co gorsza elfik też o tym wiedział. I gdyby komendant tak bardzo nie potrzebował tych informacji, nigdy nie pozwoliłby sobie, by jakiś nieludź go tak upokorzył. Nigdy. Ale niestety, bez informacji nie mógł zaatakować czających się w lesie Skowronków. A jeśli Ci zaatakowali by Delener, z pewnością poleciałyby głowy. I głowa Kellera byłaby pierwsza.
- Ile ? – spytał Keller starając trzymać się nerwy na wodzy. Nie wyszło, podczas wypowiadania tego jednego słowa, głos my lekko zadrżał. Prawie niezauważalnie, ale Keller wiedział, że elfik mimo to, to zauważył. I wyczytał to w jego wrednym uśmieszku.
- To będzie jakieś…

<center>***</center>

- Sześćset, sześćset pięćdziesiąt zirkonów ! – powtarzał wściekły Keller chodzą w te i z powrotem po swoim średnich rozmiarów, ale za to porządnie i praktycznie wyposażonym pokoju. Ale nic nie mógł poradzić, musiał zgodzić się na propozycję elfika, nie miał innego wyboru. Liczył tylko na to, że otrzymane przez Terama informacje są prawdziwe, a jego plan w pełni się powiedzie.
- W przeciwnym wypadku elfik zawiśnie – wycedził przez zaciśnięte zęby i na samą myśl uśmiechnął się pod nosem. Jednak chwilę później uśmiech znikł z twarzy komendanta. Wiedział bowiem, że plan Terama wymagał poświęceń. A Keller nie lubił niczego poświęcać, zwłaszcza swoich ludzi…

<center>Rozdział drugi – część pierwsza</center>

Był piękny i wyjątkowo spokojny dzień. Otaczający Delener las wypełniał cichy szelest drzew i świergot okolicznych paków. Gdzieś w oddali można było dojrzeć stukającego w brzozę dzięcioła i skubiącą trawę sarnę, która niespodziewanie podniosła głowę i zaczęła nasłuchiwać. Kiedy tylko sarna usłyszała cichy odgłos łamanej gałązki, czym prędzej rzuciła się biegiem, płosząc tym samym okoliczne ptaki. Przez dłuższą chwilę w tej części lasu panowała absolutna cisza, która przerwało dopiero ciche gwizdnięcie. Słysząc ten krótki sygnał, wiedzione jakby jakąś magiczną siłą zwierzęta, natychmiast powróciły do swoich wcześniejszych zajęć, a las ponownie wypełnił śpiew ptaków i stukot dzięcioła.
Gdzieś w oddali dało się słyszeć coraz głośniejsze kroki i głosy idącej przez środek lasu kompanii. Kompanii, która najwyraźniej nie zwracała uwagi na powieszone przy wejściu do lasu ostrzeżenia. Kompanii idącej na pewną śmierć.
- I wtedy spadł prosto do rowu – rzekł ciężkim i nieprzyjemnym dla ucha głosem, jakiś wyjątkowo gruby mężczyzna w mundurze Delenerskiej straży. – A widziałbyś byś jego minę. Jaki był zdziwiony skąd tam ten rów – dodał i parsknął śmiechem. Po krótkiej chwili dało się też słyszeć śmiech jego kompana - ten dla odmiany zachrypnięty, słaby. Już po samym wyglądzie dało się zauważyć, że strażnik ten już niedługo zamiast chodzić po murach, pilnować bramy, czy też patrolować las, będzie siedzieć spokojnie w małej chacie popijając jakiś tani alkohol i opowiadać swym wnukom historie o straszliwych, polujących w lesie na przechodniów potworach i Skowronkach.
Ostatnim członkiem tej małej kompanii, a raczej leśnego patrolu, był ubrany w mundur strażnika, jasnowłosy elf - Teram els Eratten. On jeden nie śmiał się wraz ze swymi kompanami i nie gadał zupełnych bzdur. On jeden uważnie choć nerwowo, raz po raz rozglądał się, jakby starając się dostrzec wśród drzew czyhającego na nich potwora lub przyczajonego łucznika, który tylko czeka aż strażnicy, zrobią jeden nieuważny krok.
- Dalej nie idźmy. Tu kończy się granica, lepiej wracajmy – powiedział Teram stając w miejscu. - Tam dalej to tylko czekać, kiedy któryś ze Skowronków naszpikuje nas strzałami, zupełnie tak jak tą karawanę ostatnio – dodał lekko drżącym głosem, na co jego kompani parsknęli śmiechem.
- Och elfiku, tyś jeszcze młody to pewno nie wiesz, że strażnikowi Delener żaden zbój nie podskoczy. Nawet jeśli gdzieś po lasach się kryje i ma szpiczaste uszy.
- Właśnie Roge dobrze prawisz ! Z nami nie masz czego się bać elfiku, nam Skowronki nie podskoczą – rzekł przepełnionym dumą głosem starszy strażnik, ale jego zapewnienia wcale nie podniosły Terama na duchu. Jego kompani nie wiedzieli, że niegdyś to Teram wraz z resztą tutejszego komanda ukrywał się w lesie i zza drzew, zatrutymi strzałami strzelał w każdego kto zbliżył się do umownej granicy. A granica ta z każdym miesiącem, przesuwała się coraz to bardziej w stronę miasta. W zasadzie to nigdy nie było wiadomo kiedy znowu Skowronki postanowią poszerzyć swe tereny. I przez to nigdy nie można było być pewnym czy wchodząc do lasu, przypadkiem nie przekroczyło się ich granicy. A jeśli tak to widomym było, że nie wyjdzie się z tego cało.
- Dobrze radze wam panowie zawróćcie. Nie warto denerwować Skowronków, nie warto – rzekł wciąż lekko drżącym głosem elf, nadal starając się przekonać swych towarzyszy, by nie zapuszczali się bardziej w las. Na próżno.
- Och przestań, dramatyzować elfie, nic nam się w tym lesie nie stanie – rzekł gruby strażnik nazywany przez swojego kompana Roge, najwyraźniej uważający zagrożenie ze strony Skowronków za jakąś starą bajkę dla dzieci. O tym jak bardzo się mylił przekonał się dopiero, kiedy w jego klatce piersiowej znalazła się długa i celnie wystrzelona w samo serce strzała. Mężczyzna zachwiał się i upadł z hukiem martwy na ziemię. Widząc to jego starszy towarzysz, miał ochotę krzyknąć, jednak zamiast krzyku z jego krtani wydobył się cichy jęk - dokładnie w momencie gdy czaszkę mężczyzny przeszył grot strzały. Ostatnia strzała wpiła się w ziemię tuż obok nogi Terama, a ten instynktownie spojrzał przed siebie szukając łucznika. Znalazł go, a raczej ją, stojącą na jednej z grubszych gałęzi, rosnącego nieopodal drzewa.
Młoda, brązowowłosa elfka ubrana w lekką zbroję, z typowym, lekko wykrzywionym elfickim mieczem przyczepionym do paska, i zmocowanym na skórzanym pasie przewieszonym przez lewe ramie, kołczanie, stała celując z pięknego łuku prosto w klatkę piersiową Terama. Jej poprzednia strzała wystrzelona prosto pod jego nogi, nie chybiła. Trafiła dokładnie tam, gdzie elfka planowała. Elfka była Skowronkiem, a Skowronki nigdy nie chybiały. I Teram doskonale o tym wiedział. Był pewien, że jeśli elfka chciałaby go zabić, już dawno wąchałby kwiatki od spodu wraz ze swymi ludzkimi kompanami. Ale na całe szczęście elfka nie chciała zabić swojego towarzysza o równie szpiczastych uszach co ona. Jeszcze nie.
- Masz szczęście, że Cię poznałam Teram. Inaczej byłbyś już trupem – rzekła niezwykle melodyjnym głosem elfka powoli opuszczając swój łuk i zdejmując z jego cięciwy strzałę.
- Długo nas obserwujesz ? – spytał elf posyłając dziewczynie ciepły uśmiech. Teraz jego głos również był niezwykle piękny i wyrazisty.
Czekając na odpowiedź Teram powoli pochylił się i wyciągnął wbitą w ziemię, tuż obok jego stopy strzałę.
- Dosyć… Ale nie czas na rozmowy. Bierz ich broń i chodź. Daetir czeka na Twój raport – rzekła elfka i uśmiechnęła się do Terama, który czym prędzej wykonał jej polecenie. Już po chwili ta dwójka elfów, szła bezszelestnie leśną dróżką prosto do obozu Skowronków. Gdyby wtedy elfka wiedziała, że jej przyjaciel postanowił zdradzić komando, Teram z pewnością gryzłby już piach. Ale nie wiedziała. Nie mogła tego wiedzieć…

<center>***</center>

- Aduriel. Aduriel słyszysz mnie ? – spokojny, kobiecy głos wyrwał elfkę z zamyślenia i przywołał ją do szarej rzeczywistości. Powrócił żal, powrócił smutek i palący, niedający o sobie zapomnieć ból w całej prawej części jej klatki piersiowej. Powróciło też uczucie chłodu ciągnącego od mokrej ziemi, na której spokojnie siedziała elfka, podczas gdy jej zielona towarzyszka o kruczoczarnych włosach, owijała klatkę piersiową elfki, dziwnym, zielonym bandażem. Z własnego doświadczenia, elfka wiedziała już, że driady to najlepsze na świecie uzdrowicielki i kiedy tylko jej towarzyszka skończy bandażować ranę, zacznie się wspaniały i bolesny dla elfki pokaz zdolności magicznych tej niezwykłej, leśnej istoty.
- Wybacz, zamyśliłam się – rzekła po chwili Aduriel i nieprzytomnym wzrokiem spojrzała na skaczącego po gałęzi brzozy kowalika. Próbowała poradzić sobie z tym wszystkim co spotkało ją w ciągu kilku ostatnich dni, ale nie potrafiła. Czuła się winna, winna śmierci swoich przyjaciół, którym nie mogła pomóc. I winna tego, że przeżyła.
- Wyglądasz koszmarnie Aduriel – rzekła driada, a ta spojrzała na nią tym samym nieprzytomnym wzorkiem, którym spoglądała dotąd na drzewo. Nie trzeba było długo czekać by usłyszeć ciche westchnięcie driady. Nie myliła się - Aduriel można było uznać teraz tylko i wyłącznie za cień dawnej siebie. W jej brązowych oczach, nie było już tego blasku co kiedyś. Patrząc w nie miało się wrażenie, że elfka zupełnie straciła chęci do życia. Długie i niegdyś lśniące, brązowe włosy elfki, były teraz całe potargane i posklejane od błota i zeschniętej krwi. Sama elfka wydawała się być też niezwykle blada, a pod jej oczami można było dostrzec ogromne, szare sińce – skutek walki o życie z chorobą, która powoli opanowywała organizm dziewczyny. A wszystko w skutek trucizny i infekcji, które dostała się do ciała elfki przez zakażoną ranę, którą teraz opatrywała driada.
Długie milczenie, które nastąpiło po słowach driady, przerwało ciche syknięcie bólu, które mimowolnie wyrwało się z krtani elfki. Wystarczył zaledwie jeden, nieostrożny ruch, a z nim odrobinę mocniejsze pociągnięcie bandażem, by Aduriel poczuła kolejną rosnącą falę bólu. Elfka nie miała jednak za złe tego drobnego niedopatrzenia swej leśnej pielęgniarce. Adruriel wiedziała, że driada nie chciała zrobić jej krzywdy, z reszta nawet gdyby było inaczej, prawdopodobnie zupełnie by to elfce nie przeszkadzało. W tej chwili naprawdę niewiele ją obchodziło.
- Przepraszam Aduriel, nie chciałam – rzekła driada i delikatnie poprawiła lekko zsuwający się z torsu elfki bandaż. - Aduriel powiedz mi co Cię dręczy. Wiem, że nie pomogę, ale czasami naprawdę lepiej jest komuś powiedzieć co leży człowiekowi, niziołkowi, krasnoludowi czy też elfowi na sercu. Ta zasada dotyczy wszystkich ras, nawet nas – zielonych, leśnych i z pozoru wypranych z uczuć driad – dodała spoglądając na widniejący na prawej łopatce elfki tatuaż. Przedstawiał on siedzącego skowronka – znak komanda, w którym Aduriel się urodziła.
Chociaż ludzie zwykli nazywać Skowronkami wszystkie kryjące się po lasach i walczące o swoją wolność elfy to prawda była taka, że tylko jedno z czających się wśród lasów komand nosiło nazwę Skowronków. Poza nim były jeszcze Jastrzębie, Kobuzy, Kowaliki, Lisy, Jelenie i wiele innych oddziałów noszących nazwy mieszkających wśród lasów zwierząt, nawet tych niegroźnych.
A Skowronkami nazywano wszystkie komanda prawdopodobnie tylko i wyłącznie z powodu elfich zwyczajów - niczym skowronki, elfy zwykły siadać wśród koron drzew i na swych fletach, fujarkach, czy też lutniach grać czasem smutne, a czasem niezwykle skoczne piosenki. A przynajmniej tak było kiedyś.
- W porządku Merin, powiem Ci co się stało w Delener. Opowiem Ci wszystko, od samego początku, aż do samego końca – rzekła niezwykle smutnym i niemelodyjnym jak na elfa głosem, po czym ponownie wlepiwszy swój pusty wzrok w pobliskie drzewo, zaczęła swą opowieść.

<center>***</center>

Aduriel els Nikorim w swojej zielonej zbroi, stała w cieniu jednego z drzew i z ogromną uwagą przyglądała się piątce elfów, które zgromadzone wokół sporego ogniska prowadziły właśnie niezwykle żywą dyskusję. Aktualnie elfy kłóciły się o to skąd i kiedy powinny zaatakować Delener.
I choć normalnie większość Skowronków wolałaby zaczekać, tym razem przyniesione przez Terama informacje zmuszały elfy do w miarę szybkiego działa. I tu właśnie zdania były podzielone.
- Zaatakujmy, więc od strony rzeki za dwa księżyce ! – krzyknął niejaki Daetir els Genteril, stojący teraz przed ogniskiem wraz z czwórką innych starszych i bardziej zaprawionych w bojach elfów. Jego dosyć ciemne włosy, były całe posklejane od potu i kurzu, a od jego ucha aż po koniec karku ciągnęła się długa, stara i brzydka blizna. Blizna przypominająca o tym co kiedyś stracił. I o tym co może stracić znowu.
- To całkiem dobry pomysł, ale czy na pewno warto czekać tak długo ? – spytał młody, przystojny, elf o czarnych, sięgających zaledwie za spiczaste uczy włosach i ciemnogranatowych oczach. W lewe ucho elfa wbity był niewielki, zrobiony z przepięknych i wyszlifowanych, granatowych kamieni kolczyk, wyraźnie stworzony przez jakiegoś zdolnego, krasnoludzkiego rzemieślnika - najpewniej łup pochodzący z jakiegoś dawnego ataku na kupiecką karawanę.
Aż do tego momentu elf ten stał w absolutnym milczeniu pod jednym z namiotów i tylko leniwie obracał w palcach swój miecz, a żaden z elfów zdawał się nie zwracać na niego nawet najmniejszej uwagi. Jednak słysząc jego głos natychmiast wszyscy obecni przy ognisku spojrzeli w stronę czarnowłosego. A ten tylko się uśmiechnął odsłaniając swe białe i niezwykle równe zęby bez kłów, jakby chcąc pokazać, że wciąż tu jest i uważnie wszystkich słucha.
Cedrik els Anner, bowiem tak brzmiało imię owego elfa, był przywódcą Skowronków. I choć z reguły podczas tego typu obrad zwykł siedzieć cicho i jedynie przysłuchiwać się dyskusjom swych zaprawionych w boju żołnierzy, to wciąż do niego należało ostatnie słowo. I to wciąż on decydował o wszystkich atakach. Z tego powodu, gdy Cedrik coś mówił, w całym obozie zapadała wręcz grobowa cisza.
- A Ty co o tym sądzisz Aduriel ? Nie stój tak w cieniu, chodź bliżej – rzekł dowódca komanda swym niezwykle spokojnym, melodyjnym i ciepłym głosem. Aduriel od zawsze lubiła Cedrika i traktowała go zupełnie jak starszego brata. Tylko brata, ale to w zupełności wystarczyło by we wszystkim się go słuchała. I Cedrik doskonale o tym wiedział.
- Sądzę… Sądzę, że to nie ma zupełnego znaczenia czy zaatakujemy dziś, jutro czy za miesiąc. Ludzie i tak będą się nas spodziewać, a im później zaatakujemy tym bardziej będą na ten atak gotowi – rzekła Aduriel podchodząc do Cedrika. Kiedy tylko stanęła po jego prawej stronie, natychmiast zauważyła zazdrosne spojrzenia kilku elfek siedzących dotąd w milczeniu na pobliskich drzewach. Wiedziała, że one wszystkie chciałyby znaleźć się tuż obok tego niezwykle przystojnego, miłego i czarującego dowódcy. Ale los chciał, że tylko Aduriel miała prawo stać obok Cedrika zupełnie tak jakby byli sobie równi, nie tylko rangą ale i wiekiem. A wszystko przez to, że ojciec Aduriel był niegdyś przywódcą Skowronków. I gdyby w momencie śmierci swego ojca, Aduriel nie była tylko małą dziewczynką, z pewnością w tej chwili to ona nosiłaby godnie tytuł przywódcy komanda.
- Masz rację Aduriel, niestety masz absolutną rację - rzekł Cedrik i cicho westchnął. – A Ty Teram ? Co proponujesz ? – spytał po chwili zdając się liczyć teraz na to, że młody elf, pełniący dotąd w mieście rolę szpiega, powie coś co pomorze mu zdecydować o dacie ataku. I nie pomylił się. Niestety wtedy jeszcze nie wiedział, że zamiast posłuchać elfa, powinien zrobić dokładnie to, czego Teram mu odradzał.
- Moim zdaniem powinniśmy ruszyć dziś wieczór. Aduriel ma rację - im dłużej będziemy zwlekać, tym bardziej będą się nas w Delener spodziewać – rzekł spokojnym głosem Teram, chociaż tak naprawdę w cały się w środku trząsł. Miał wrażenie, że czujne, teraz zwrócone w jego stronę, granatowe oczy Cedrika prześwietlają go na wylot. Bał się, że dowódca komanda zwęszy spisek i odłoży atak, a co za tym idzie – zupełnie pokrzyżuje plany Terama. Niestety Cedrik bezgranicznie ufał swoim ludziom i wierzył w niepodważalną lojalność Skowronków, nie mając nawet pojęcia o tym, że pewnego dnia ta właśnie wiara przyczyni się do jego śmierci. A co gorsza, Cedrik els Anner nie miał pojęcia, że ten właśnie dzień był już blisko. Naprawdę blisko…
- Słyszeliście Terama – rzekł po chwili dowódca przerywając głuchą ciszę, która nastała po słowach szpiega. – Zaatakujemy dziś w nocy, od strony rzeki – oznajmił, a na twarzach wszystkich pozostałych, obecnych w obozie elfów pojawiły się wredne uśmieszki. – Zaatakujemy i odbierzemy to co nasze. Zdobędziemy Delener ! Odzyskamy nasze ziemie !
- Za przelaną krew ! Za wolność ! – odpowiedziały chórem elfy, a na twarzy przywódcy pojawił się uśmiech. Szerzej uśmiechnął się też Teram i teraz jego uśmiech znacznie różnił się od uśmiechów znajdujących się na twarzach reszty członków komanda. I choć elfy nie miały wówczas pojęcia, co tak bardzo ucieszyło szpiega, już niedługo miały się o tym przekonać.

<center>***</center>

Aduriel strzepnęła lekkim i płynnym ruchem ręki kilka białych pyłków, które przyczepiły się do lewej nogawki jej brązowych spodni. Jak dotąd od czasu ataku na Delener, zdawała się zupełnie nie zwracać uwagi na swój ubiór czy wygląd, o czym świadczył już sam stan jej włosów, jednak teraz, kiedy zaczęła opowiadać Merin o swoich towarzyszach i przyjaciołach, którzy odeszli już z tego świata, przypomniała się jej jedna ważną rzecz – Aduriel była elfką, a elfka nie ważne od sytuacji winna o siebie dbać. Mogła płakać, mordować, ale powinna robić to z niezwykłym wdziękiem i gracją, które można było dostrzec tylko u ich rasy. I co ważniejsze - w utrzymanych w przynajmniej minimalnym porządku i czystości rzeczach. Bo nie ma podobno widoku bardziej żałosnego niż brudna, niezadbana, ubrana w zaplamioną i podartą odzież, elfka.
- I co się później stało ? – spytała Merin, przerywając tym samym rozmyślania Aduriel na temat jej obecnego, niezwykle żałosnego wyglądu. Dopiero wtedy elfka zdała sobie sprawę z tego, że nie tylko nie dokończyła swej opowieści, ale nawet nie dotarła do jej najważniejszej części. Najważniejszej i najbardziej bolesnej.
- Zaatakowaliśmy Delener pod osłoną nocy. Na początku wszystko szło zgodnie z planem, ale potem… Potem rozpętało się prawdziwe piekło…

<center>***</center>

Była to spokojna i bezchmurna noc. Gdzieś w oddali dało się słyszeć ciche wycie dzikiego wilka, które zbudziło śpiącego dotąd pod ziemią irgala. Ten półmetrowy potwór, pokryty drobnymi łuskami odpornymi na bardzo wysokie i niskie temperatury, o ciele jaszczura, głowie gargulca i odnóżach modliszki, wychynął ze swej nory by rozejrzeć się po okolicy. Przez chwilę smakował swym długim i wężowym językiem powietrze, kręcąc się przy tym dookoła własnej osi, by wreszcie zastygnąć w bez ruchu, spoglądając w stronę śpiącej pod jednym z krzewów i niczego nieświadomej kuropatwy.
Potwór powoli zaczął zbliżać się w stronę swej ofiary, cały czas machając przy tym delikatnie ogonem, a kroki stawiając tak ostrożnie, że nie wydawał przy tym żadnego szmeru. Był coraz bliżej i bliżej, już czuł niemalże smak świeżej krwi swej ofiary i jej miękkiego, młodego mięsa, którego nie miał w pysku od prawie tygodnia.
Irgal powoli zgiął łapy i wyprężył swe ciało, szykując się do jednego, celnego skoku, który miał zakończyć całe polowanie. Już czuł powoli rozpływającą się po ciele adrenalinę, jednak nauczony doświadczeniem wiedział, że jeden nieostrożny ruch może pozbawić go po raz kolejny obiadu. Dlatego też spokojnie czekał i liczył każde uderzenie swego serca. Nie spiesząc się, powoli niczym ślimak czy żółw podniósł ostrożnie tułów i wyskoczył.
I z pewnością udałoby mu się upolować kuropatwę, gdyby właśnie wtedy nie poderwała się, spłoszona cichym, niemalże niesłyszalnym dźwiękiem czyiś niezwykle szybko stawianych kroków, pod wpływem których ziemia bardzo delikatnie drżała. Irgal spóźnił się z atakiem dosłownie o sekundę i kiedy wylądował na zimnej i pustej ziemi, mógł tylko obserwować oddalającą się coraz to bardziej w las kuropatwę, a następnie spojrzeć w stronę, z której dobiegał coraz to głośniejszy znak obecności wroga, który spłoszył obiad. Gdyby potwór był młodszy z pewnością próbowałby jeszcze dogonić i złapać swoją niedoszłą ofiarę lub zaczaiłby się za jednym z krzaków na nadbiegających w jego stronę płoszycieli posiłków, jednak ten irgal był już na tyle stary by wiedzieć, że to zupełnie bez sensu. Na odnóżach przywołujących na myśl modliszkę biegało się bardzo trudno, były one przystosowane do jednego, krótkiego ataku, a nie biegów długodystansowych, zaś jeśli chodziło o aktualnych arcywrogów potwora, to irgal miał się już okazję się przekonać, że nietypowe kolce tych dwunogich istot niosą natychmiastową śmierć i jedyną okazją aby ich uniknąć jest schowanie się w swej norze i przeczekanie, aż sobie pójdą. I zgodnie z tą właśnie zasadą potwór czym prędzej czmychnął do swej dziury.
Ledwo irgal zdążył się schować, gdy na polanie pojawiło się pięć, dwunogich postaci ubranych w błyszczące w świetle księżyca lekkie zbroje, z delikatnie zakrzywionymi mieczami, przymocowanymi do pasa, przepięknymi łukami i kołczanami pełnymi strzał na plecach, przymocowanych do przewieszonych przez ramiona, skórzanych pasów. Postacie te różniły się wzrostem, płcią i wiekiem, jednak jedną cechę miały z pewnością wspólną – wszystkie strasznie się spieszyły. Ile sił w nogach biegły przez las, nie zwracając zupełnie uwagi na jego pozostałych mieszkańców. Z resztą nie musiały, mieszkały tu już wystarczająco długo by znać ten las jak własną kieszeń i wiedzieć gdzie znajdują się leża potworów. A potwory wiedziały, że tym dwunożnym istotom lepiej nie stawać na drodze. Zwłaszcza wtedy, gdy dwunogi się spieszą.
Postacie biegły prosto przed siebie nie patrząc nawet pod nogi i po krótkiej chwili cała ta grupa dotarła na skraj lasu, tuż pod kamiennie, wysokie mury miejskie. Prawdopodobnie w takiej chwili każdy normalny człowiek, krasnolud czy niziołek, zatrzymałby się i zawrócił, klnąc brzydko pod nosem na siebie za to, że pomylił drogę, ale te ubrane w zbroje i uzbrojone po zęby postacie z pewnością nie należały do tej grupy. Świadczył już o tym choćby sam ich wzrost i spiczaste, wystające zza włosów uszy.
Dotarłszy do muru na twarzach postaci, zamiast rozczarowania i grymasu pojawiły się szerokie uśmiechy. Po kolei postacie poprawiły założone na ręce, skórzane rękawice i dopasowane do swych nóg buty, po czym wziąwszy lekki rozbieg, cała piątka zaczęła z niezwykłą, wręcz nieludzką zręcznością i gracją, bezszelestnie wdrapywać się na mury Delener.
Już po chwili elfy stały w szeregu na szczycie muru z lekkimi uśmieszkami na twarzach, które można było dojrzeć jedynie w świetle księżyca. Dwoje z nich - sądząc po sylwetkach kobieta i mężczyzna - powoli sięgnęło po swe strzały i łuki, by wycelować je w stojących po drugiej stronie muru strażników. Rozległ się cichy, prawie zupełnie niesłyszalny dźwięk naciąganej cięciwy, a potem dwie, celnie wystrzelone strzały przeszywszy powietrze, wbiły się prosto w plecy strażników, którzy prawie bezgłośnie padli bez ducha na ziemię, nawet nie wiedząc co ich trafiło.
Przez chwilę po śmierci strażników, napastnicy stali i nasłuchiwali, aż w końcu jeden z nich, najpewniej przywódca, dał znak ręką, że wszystko poszło zgodnie z planem. Natychmiast widząc jego komendę, pozostali ponownie przymocowali do przewieszonych przez ramiona, skurzanych pasów łuki i sięgnęli po przypięte do pasków miecze. Rozległ się cichy dźwięk trącego metalu o grubą stalową pochwę, a potem piątka elfów, zupełnie tak jakby była jednym ciałem obróciła w swych rękach miecze, chcąc się upewnić czy na pewno nie ciążą one w ręce.
- Pamiętajcie, najpierw musimy załatwić wszystkich strażników, potem zarządcę miasta. Mieszkańcami zajmiemy się na samym końcu. I najważniejsze - Keller Mensbery, komendant tutejszej straży, jest mój – oznajmił Cedrik, a wszystkie pozostałe elfy kiwnęły głowami. Widząc to dowódca Skowronków uśmiechnął się pod nosem. Doskonale wiedział, że nie musiał zupełnie nic mówić - tak naprawdę wszyscy znali rozkazy i plan ataku na Delener jeszcze przed wyznaczeniem jego terminu, a ponadto elfie komanda od zawsze słynęły z dwóch rzeczy – bezgranicznej lojalności i posłuszeństwa swemu dowódcy, dlatego też Cedrik zupełnie nie martwił się o trzy pozostałe grupy zajmujące się zajęciem północnej, zachodniej i południowej części miasta. Tak grupie Cedrika przypadł wschód wraz z kwaterami komendanta tutejszych strażników, wierzą strażnicą i sporych rozmiarów domem zarządcy miasta. A z informacji zdobytych przez Terama wynikało, że to ostanie będzie największym problemem.
Dowódca Skowronków zupełnie nie przejmował się mieszkańcami Delener, wiedział, że jeśli spróbują stawiać jakikolwiek opór, zginą nim zdążą chwycić za broń. A co ważniejsze sami mieszkańcy też o tym doskonale wiedzieli. I choć po udanym ataku Skowronki nie musiałyby zabijać żadnego z cywili, Cedrik podobnież jak całe komando nie miał zamiaru przepuścić żadnemu człowiekowi czy krasnoludowi. Nie po tym co ich przodkowie zrobili jego ludowi. Nie po tym jak odebrali im miasta i wypędzili do lasu, a tych którzy nie uciekli zmienili w popychadła i sługi traktowane gorzej od tutejszych psów. I trzeba tu wspomnieć, że większość obywateli Merselii nie traktowała najlepiej tych przyjaznych, wiernych i niezwykle kochających krewnych wilków.
- Wejście do wierzy strażniczej jest tam ? – spytała elfka o szaroniebieskich oczach i nienaturalnie jasnych włosach, które sięgały zaledwie jej podbródka. Zaczesana na prawo grzywka przysłaniała częściowo brzydką i starą bliznę sięgającą od zewnętrznego kącika prawego oka elfki, aż po środek ucha. Ta blizna była pamiątką z czasów gdy elfka nie należała jeszcze do żadnego komanda.
Kiedy pozostała czwórka elfów spojrzała w stronę jasnowłosej, Finra els Mitir wskazała końcem klingi swego miecza na malującą się w oddali wierzę.
- Tak Finra, tam. Ale strażnicy jej chętnie nie poddadzą – odparł Teram i poprawił wiszący na plecach łuk.
- Nic dziwnego… Dobra, nie ma co mitrężyć. Lepiej ruszajmy – stwierdził Cimer els Sengil - elf o jasnoniebieskich oczach i długich, rudych włosach związanych w koński ogon. Taka fryzura wśród Skowronków była bardzo rzadko spotykana u mężczyzn z jednego prostego powodu – długie włosy ławo czepiały się wszelkich gałęzi i kolców jakie tylko znalazły się w ich pobliżu. I aby tego uniknąć większość elfów płci męskiej, a i sporo płci żeńskiej, zdecydowanie wolało nosić na głowie krótkie i funkcjonalne „ptasie gniazda” niż co rusz męczyć się wyplątując z włosów liście, gałęzie, a nawet różnego rodzaju owady.
- Racja, ruszajmy – rzekł Cedrik i cała piątka elfów puściła się biegiem w kierunku wskazanym przez Finrę.
O dziwo dotarcie do wierzy strażniczej i jej zdobycie nie zajęło elfom zbyt wiele czasu. Co prawda ludzcy strażnicy bronili się zaciekle, ale dla elfów, zwłaszcza takich zaprawionych w boju, pokonanie strażników nie było żadnym wyzwaniem. W zasadzie plotki głosiły, że wszystkie elfy mają zakorzeniony głęboko w genach talent do walki i wystarczy naprawdę niewiele, by z tej małe iskierki talentu wybuchł prawdziwy pożar za sprawą, którego zwyczajny elf stawał się niestrudzonym i niepowstrzymanym wojownikiem. Plagą, którą należy wytępić nim będzie za późno. I dla wielu, właśnie takimi wojownikami były Skowronki.
Ale to nie tak, to zupełnie nie tak – pomyślał Cedrik wyciągając palącą się pochodnię z jednego, przykutego do ściany, metalowego uchwytu. – To ludzie. Ludzie i krasnoludy zmusili nas do sięgnięcia po broń. A teraz używamy jej by odebrać to co było kiedyś nasze.
Cedrik przez chwilę spoglądał wprost w palący się na szczycie pochodni płomień, by następnie cicho westchnąć i przenieść swój wzrok w kąt pomieszczenia, gdzie niezwykle szybko i dokładnie, niczym robotnice mrówek, pozostała czwórka elfów usypywała spory stos z siana, drewna, chrustu, tkaniny i wszystkiego co tylko weszło im w rękę i nadawało się na rozpałkę. W niewielkim świetle pochodni, można było dostrzec na ich zbrojach, świeże plamy krwi.
Kiedy stosy były już gotowe, elfy ustawiły się pod jednym z okien wierzy strażniczej i niepewnie spojrzały na swego dowódcę, który uśmiechnął się i lekkim ruchem głowy dał znak swoim kompanom, że czas najwyższy puścić to miejsce z dymem. Widząc ten prosty znak elfy natychmiast, zaczęły po kolei wyskakiwać przez okno znajdujące się na samym szczycie wierzy. I z pewnością można by to uznać za samobójstwo, gdyby nie przygotowane pod oknem ogromne wozy pełne miękkich liści i siana, podstawione pod wierzę jeszcze przed rozpoczęciem „szturmu”. Elfy lądowały w tych wozach całe i zdrowe – ze śmiertelnego upadku wychodziły nawet bez najmniejszego zadrapania.
Widząc przez okno jak ostatni z podwładnych wyskakuje ze swojego wozu, Cedrik els Anner z szerokim uśmiechem na ustach, delikatnie obrócił w ręce pochodnią, a potem rzucił ją wprost na usypany przez elfy stos, który natychmiast się zapalił. Upewniwszy się jeszcze, że wszystko poszło zgodnie z planem, dowódca komanda stanął na kamiennym parapecie i czym prędzej skoczył w dół, wprost do jednego z podstawionych pod wierzę wozów. W powietrzu zdążył jeszcze tylko obrócić, tak by na pewno upaść na plecy i po kilku sekundach uderzył nimi o miękkie liście i klująca słomę, których część, pod wpływem uderzenia, wzbiła się w powietrze.



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Sofja dnia Pią 21:08, 22 Sie 2014, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry Zobacz profil autora
Raika
Moderator
Moderator



Dołączył: 11 Sie 2014
Posty: 468
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 1:20, 22 Sie 2014    Temat postu:
 
"...krzywdzili je rodzinę i pobratymców..."

jej

"- Ile ? – spytał Keller starając trzymać się nerwy na wodzy. Nie wyszło, podczas wypowiadania tego jednego słowa, głos my lekko zadrżał..."

mu

"...zastygnąć w bez ruchu..."

bezruchu

To mnie cholernie wciągnęło *^* Już dawno powinnam iśc spac, ale nie mogłam się ruszyc, jak nie skończyłam czytac xD Trzeba przyznac, że talenty to Ty masz, i to naprawdę wielki *^* Czekam na następną częśc <333



Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry Zobacz profil autora
Sofja
OTAKU
OTAKU



Dołączył: 21 Sie 2014
Posty: 372
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Śląsk
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 12:41, 22 Sie 2014    Temat postu:
 
<center>O wiedzę, że ktoś jednak miał na tyle odwagi, by przeczytać moje wypociny XD W takim wypadku muszę pogratulować Ci droga Raiko za twą cierpliwość i siłę woli, gdyż udało Ci się dotrwać aż do końca pierwszej połowy drugiego rozdziału. Dalej będzie już tylko gorzej… :hamster_evil:
A tak poważnie to literówki zasługują chyba na status mojego acywroga, gdyż nie ważne ile razy będę czytać swoje dzieło i je poprawiać to i tak czytelnik będzie mógł znaleźć ich całą masę. Ich i drobnych błędów stylistycznych, które znajduję dopiero po czasie. Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć tylko tyle, że dzieło to powstawało na samym początku maja i od tego czasu do niego nie zaglądałam.
Co dalej, a tak mój wątpliwej jakości „talent”. Osobiście nie uważam, że go posiadam. Piszę głownie dlatego, że samą czynność pisania, czyli przelewania swoich myśli na papier lub ekran monitora, wprost uwielbiam i sprawia mi ona niezmierną przyjemność. Prawdę powiedziawszy marzę o tym, by kiedyś napisać i wydać własną książkę, jednak nim to nastąpi będę zmuszona jeszcze poprawić swe pisarskie zdolności. A jak najłatwiej to zrobić ? Właśnie pisząc opowiadania, nawet jeśli nie mają one zostać upublicznione.
A teraz, by nie przedłużać jako wynagrodzenie za Twój trud włożony w przeczytanie tego opowiadania powierzam w twe ręce cześć drugą drugiego rozdziału mojego wątpliwej jakości opowiadania.</center>

Słowniczek :

- Ven’sir - obraźliwe określenie człowieka przedstawiające go jako istotę nierozumną, plugawą i będącą na równi z wszelkiego rodzaju robactwem
- Bernedi - malutka/maleńka. Elfy czasami nazywają tak osoby sporo młodsze od siebie, które są im bardzo bliskie (zupełnie jak młodsze rodzeństwo).

<center>Rozdział drugi – cześć druga</center>

Plan ataku na Delener wydawał się być dopracowany w stu czterdziestu, jak i nie dwustu procentach. Mimo, że wszyscy spodziewali się, że Skowronki pewnego dnia przestaną się kryć po lasach i zaatakują okoliczne miasta, to nikt nie mógł się spodziewać, że zrobią to tak szybko. W dodatku spalona wieża strażnicza oraz niewielki skład broni i skrupulatne podzielenie całego komanda na niewielkie cztero- lub pięcioosobowe grupki, sprawiło, że wszyscy mieszkańcy miasta, którzy mogliby spróbować wejść Skowronkom w drogę, mieli teraz pełne ręce roboty przy gaszenia pożarów. A i strażnicy na co dzień obecni w swoich kwaterach, w tej sytuacji zmuszeni byli wyjść na ulicę i zająć się stłumieniem zamieszek, które zgodnie z planem wywołała grupa Skowronków zajmująca południową część Delener. Dzięki temu grupa Cedrika złożona z najlepszych i najbardziej zaufanych członków komanda, z samą Aduriel els Nikorim na czele, mogła spokojnie przekraść się, niezauważona ulicami miasta wprost do kwater Kellera Mensberego.
Kiedy tylko elfy zjawiły się pod odpowiednim budynkiem, Cedrik ostrożnie wspiął się po murze wprost pod jedno z niewielkich okien. Dowódcy komanda trzeba było przyznać, że w otwieraniu zamków mógł spokojnie konkurować z nawet najlepszymi złodziejami, a wielu było wręcz pewnych, że bez problemu by ich pokonał. Tym razem z resztą dał swym podwładnym wspaniały pokaz swych umiejętności, bo ledwo zdążył przyłożyć maleńki wytrych do okiennicy, a ta już była otwarta.
Z samym oknem Cedrikowi poszło jeszcze szybciej, dzięki czemu już po chwili cała piątka elfów stała w kuchni oświetlona tylko przez niewielkie światło księżyca wpadające przez otwarte okno.
Aduriel przyłożyła wskazujący palec do ust i powoli zbliżyła się do kuchennych drzwi. Wystarczyło delikatne popchnięcie, by te z ledwo słyszalnym skrzypnięciem otworzyły się odsłaniając przed elfami, spowity mrokiem korytarz, którego ściany pokryte były różnego rodzaju obrazami i godłami. Gdzieś w rogu korytarza stała też nałożona na drewniany stojak, zbroja, zapewne w barwach Delenerskiej straży.
Dokładnie obejrzawszy teren i upewniwszy się, że na pewno jest on pusty, Cedrik ostrożnie wyszedł z kuchni, a po chwili ruszyła za nim reszta. Elfy bardzo powoli stawiały kolejne kroki, jakby obawiając się, że jednym nieostrożnym ruchem zbudzą jakiegoś śpiącego na posterunku strażnika, który wezwie posiłki i pokrzyżuje ich plan zajęcia Delener. Jak się po chwili okazało, ta cała ostrożność była zupełnie bezużyteczna – w kwaterach komendanta straży Delener nie było poza nimi żadnej, żywej duszy.
Cedrik els Anner z całej siły wbił srebrny i niesamowicie ostry sztylet w blat biurka przerywając tym samym wręcz nienaturalną ciszę, która zapanowała w momencie gdy elfy odkryły, że budynek jest zupełnie pusty. Jak dotąd Keller Mensbery był jedynym człowiekiem zdolnym wykiwać ponad stuletniego dowódcę Skowronków i jedyną osobą, która niemalże doprowadziła do jego śmierci. A teraz jeszcze zażartował z niego na oczach całego komanda.
Wściekły na siebie elf zacisnął mocno zęby, a jego twarz wykrzywiła się w nieprzyjemnym dla oka grymasie. Przez chwilę stał bez ruchu analizując co poszło nie tak, a kiedy zdał sobie sprawę z tego, że dał zwabić siebie i czwórkę innych elfów w zasadzkę, w jego oczach pojawił się strach.
- A to… Szybko idziemy ! – rzucił dowódca i ruszył biegiem w kierunku najbliższego okna, klnąc w myślach na swoją głupotę. Aduriel ruszyła natychmiast za nim domyślając się o co może chodzić przywódcy, jednak Teram, Cimer i Finra zostali w gabinecie komendanta nie mając najmniejszego pojęcia, co tak bardzo zmartwiło ich dowódcę. Przez chwilę patrzyli na siebie pytającym wzrokiem, aż w końcu Cimer wzruszył ramionami i odwrócił się w kierunku drzwi. W ślad za nim ruszyła Finra i kiedy tylko oba elfy stanęły plecami do Terama, na jego twarzy pojawił się wredny uśmiech.

<center>***</center>

- Aduriel, gdzie reszta ? – spytał Cedrik, gdy wyciągał z kieszeni niewielki wytrych, by rozprawić się z zamkniętym oknem. Słysząc jego pytanie elfka nerwowo obróciła się w kierunku zamkniętych drzwi, jakby nie wierząc w to, że Cimer, Finra i Teram mogli nie tylko nie pójść za nimi, ale i gdzieś zniknąć.
- Nie mam pojęcia, myślałam, że są tuz za nami – odpowiedziała Aduriel, spuszczając głowę na znak, że wstydzi się, iż nie zaczekała na resztę. – Mam po nich iść ? – dodała po chwili.
- Nie trzeba, słyszę kroki, są za drzwiami. Chodź nie mamy zbyt wiele czasu – odparł Cedrik i wyskoczył przez już otwarte okno. W ślad za nim ruszyła Aduriel i miękko wylądowała na twardej, wybrukowanej ziemi, tuż pod kwaterami komendanta Delener. Kiedy elfka wyprostowała się, dostrzegła stojących dookoła niej i Cedrika strażników z samym Kellerem Mensberym na czele. Wszyscy mieli wyciągniętą i wycelowaną w elfy broń - głównie kusze.
- No, no, no czyż to nie sam Cedrik Anner, och przepraszam Cerdik els Anner, wspaniały dowódca Skowronków ? – spytał komendant i wyszczerzył swe zęby w paskudnym uśmiechu. – Wygląda na to, że wpadłeś wprost w moje sidła. A wiesz co jest najciekawsze ? To kto pomógł mi je zastawić – dodał, w momencie gdy Aduriel usłyszała za sobą cichy dźwięk czyiś stup uderzających o ziemię. Odruchowo odwróciła się by sprawdzić, czy dołączył do nich przyjaciel czy też kolejny wróg i w głębi duszy odczuła ogromną ulgę, gdy dostrzegła twarz Terama.
- My tylko odbieramy to co było kiedyś nasze. Ale ty tego nie zrozumiesz, jesteś Ven’sir, oni nie rozumieją. Niczego nie rozumieją. Dla was liczy się tylko jedno – pieniądze. I gdyby wolność była na sprzedaż już dawno zamienilibyście ją na kilka, nędznych, złotych zirkonów. Ale zaraz, wy już to zrobiliście prawda ? – wycedził przez zaciśnięte zęby Cedrik i jakby na potwierdzenie swoich słów, splunął tuż pod nogi komendanta.
- Wasze ? Wasze ?! Jesteś naprawdę zabawny elfie. Chowasz się w lesie, mordujesz bezbronnych zbieraczy chrustu, wcinasz korzonki i orzeszki… A teraz stoisz tu w Merselskim Delener, które niemalże spłonęło przez Twój głupi kaprys i śmiesz mówisz mi, że odbierasz to co Twoje ? Masz rację nie rozumiem i nigdy nie zrozumiem waszego toku myślenia. Ale możesz być pewnym, że nie będziesz musiał zbyt długo przejmować się tym, że my ludzie, nie rozumiemy co wam chodzi po głowach elfiku. Wraz z resztą swojego komanda zawiśniesz za swe zbrodnie – oznajmił Keller i spojrzał na kilkoro strażników.
- Zabrać ich !
Zgodnie z rozkazem swego komendanta, szóstka stojących z przodu półokręgu strażników opuściła swe kusze i wyciągnąwszy miecze podeszła powoli do elfów. I być może udałoby im się je pojmać, gdyby nie to, że elfy od początku na to czekały. Kiedy strażnicy znaleźli się niecały metr przed nimi, Aduriel, Cedrik i Teram wyciągnęli z pochw swe miecze i skoczyli na strażników. Kilku co zdolniejszych kuszników z komendantem Delenerkiej straży na czele, spróbowało swego szczęścia i strzeliło. Ich bełty odbiły się w większości z cichym brzdękiem od kamiennych ścian budynku, a kilka z nich trafiło w ciała martwych strażników, którymi w ostatniej chwili zasłoniły się elfy. Kusznicy zmuszeni byli opuścić swą potężną, lecz zdecydowanie wolniejszą od łuków i mieczy broń, aby ponownie naciągnąć kusze i zaopatrzyć je w śmiercionośne bełty. W tym właśnie momencie zza jednego z okien kwater komendanta wystrzeliły strzały, które celnie wbiły się w brzuch, głowę i serca czwórki kuszników. Tymczasem Aduriel, Cedrik i Teram, raz po raz cieli swoimi mieczami robiąc przy tym przewroty, piruety, młynki i parady, zupełnie tak jakby byli stworzeni tylko i wyłącznie do zabijania. Co rusz kolejny strażnik padał martwy na ziemię, która teraz była już lepka i brudna od mieszaniny błota i świeżej krwi.
Przewaga liczebna nie dała strażnikom zbyt wiele, bowiem już po chwili do walczących na miecze dołączyli Finra i Cimer tnąc na kawałki ciała znajdujących się w pobliżu strażników, które w dosyć spektakularny sposób upadły rozczłonkowane na ziemię. A obryzgane ich krwią elfy skoczyły na kolejnych wrogów.
W pewnym momencie na głowie Aduriel akurat wykonującej w powietrzu piruet, wylądowała odcięta od reszty ciała dłoń jednego ze strażników i ubrudziła świeżą krwią lśniące, brązowe włosy elfki. Aduriel jednak nie przejęła się tym zbytnio i jednym, delikatnym ruchem głowy zrzuciła z niej amputowaną przez Cimera kończynę, po czym z nienawiścią w oczach przecięła tętnicę stojącego naprzeciw niej, niezwykle przerażonego strażnika.
Keller Mensbery, widząc jak przed jego oczami piąta, już całych pokrytych krwią elfów dokonuje rzezi na strażnikach, wyciągnął swój miecz i skoczył w sam środek bijatyki. Jego ostrze śmignęło tuż koło ucha Finry, jednak elfka w ostatniej chwili uniknęła ciosu robiąc piruet, który zakończyła dosyć spektakularnym ślizgiem na odciętej od ciała nodze. I choć była bliska upadku, udało jej się utrzymać równowagę, poprzez wbicie ostrza miecza prosto w brzuch jakiegoś, nieszczęsnego strażnika.
Wściekły Keller ciął znowu mieczem na oślep, tym razem trafiając jego ostrzem wprost w lewy obojczyk Cimera, który cicho jęknął i zręcznym ruchem wyrwał się spod ostrza komendanta, po czym odskoczył kawałek, robiąc miejsce skaczącemu wprost na Kellera Cedrikowi. Komendant w ostatniej chwili zdążył uskoczyć, ratując swą tętnicę przed ostrzem elfa, by następnie ciąć na ślepo, licząc, że uda mu się zranić przywódcę Skowronków. Jednak Cedrik w porę zrobił unik i jedyną, rzeczą jaką udało się Kellerowi zranić, był przecięty na pół kolczyk elfa. Nim ten zdążył z brzdękiem upaść na śliską, całą zbryzganą krwią ziemię, Cedrik już skoczył na Kellera, który skutecznie sparował swym mieczem atak elfa.
Ostatecznie po dosyć długiej i zaciętej walce Cedrik wytrącił Kellerowi miecz z ręki i silnym kopnięciem przewrócił komendanta wprost na wciąż ciepłe ciało, jednego z jego podwładnych. Elf uśmiechając się wrednie zaczął powoli podchodzić do bezbronnego komendanta, a pozostałe elfy widząc, że walka jest już skończona, schowały swą broń.
Cedrik stanął niecały metr od komendanta i mierząc człowieka lodowatym wzrokiem obrócił parę razy w rękach swój lekko zakrzywiony i cały czerwony od krwi poległych strażników, miecz.
- Jak myślisz Aduriel, co powinniśmy z tym ścierwem zrobić ? – spytał odwracając się na chwilę w stronę elfki, która czym prędzej podbiegała do swojego dowódcy.
- Najlepiej byłoby go chyba zabić. Jest taki sam jak wszyscy Ven’sir – darujesz takiemu życie, a on wynajmie zbirów i pod osłoną nocy spali Twój dom. Na torturach też raczej nic ciekawego nie powie.
- W takim razie Ty powinnaś to zrobić – oznajmił Cedrik, a Aduriel spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Dlaczego ?
- To on dowodził atakiem, w którym zginęli Twoi rodzice Bernedi. Zemsta winna należeć do Ciebie.
- Ale jesteś pewny, że Ty nie chcesz tego zrobić ?
- To tylko kolejny Ven’sir, zabiję jeszcze takich wielu.
- Skoro tak – rzekła Adruriel i wyciągnąwszy z pochwy swój miecz powoli zbliżyła się do Kellera. Już miała pozbawić go życia, kiedy usłyszała za sobą cichy jęk. Odruchowo obróciła się w stronę, z której dochodził i z przerażeniem w oczach zobaczyła Cedrika przeszytego na wylot mieczem Terama. Jasnowłosy elf z nienaturalnie wyprutym z uczuć wyrazem twarzy wyciągnął miecz z ciała swojego dowódcy, który upadł na ziemię odsłaniając przed oczami Aduriel, przerażający widok – Finra siedziała oparta o mury budynku komendanta z rozprutym brzuchem, z którego na zewnątrz wystawały zmasakrowane wnętrzności, zaś Cimer leżał bez ducha na zakrwawionej ziemi z poderżniętym gardłem. Aduriel chciała krzyczeć i płakać, nie wierzyła w to co widzi, nie potrafiła zrozumieć, jak ktoś mógł zdradzić ich komando, a tym bardziej nie potrafiła uwierzyć w to, że zrobił to Teram. Jednak na płacz nie miała czasu, bowiem ledwo zdążyła spojrzeć kątem oka na Kellera, a już zobaczyła błysk, rozświetlonego przez światło księżyca ostrza, które niebezpiecznie zbliżało się w jej stronę. W ostatniej chwili elfka zdążyła zrobić obrót unikając śmiercionośnego ciosu w brzuch, jednak w tym samym momencie ostrze dawnego przyjaciela dosięgło jej ciała. Cięło prosto i płynnie tuż po prawej części żeber, sprawiając, że z dosyć głębokiej rany trysnęła świeża krew, a Aduriel zaciskając z bólu zęby, upadła na zakrwawioną ziemię obok ciała Cedrika.
Do lasu ! Uciekać do lasu ! – krzyczał jakiś cieniutki głosik w głowie młodej elfki, a ta postanowiła być mu posłuszna. Wiedziała, że jedyną szansą na przeżycie jest tylko i wyłącznie natychmiastowa ucieczka. Jeszcze raz spojrzała w puste i martwe oczy, znajdujących się pod ścianą towarzyszy i powstrzymując płynące do oczu łzy przeniosła wzrok na Cedrika. O dziwo elf wciąż oddychał, chociaż wyraźnie nie zostało mu zbyt wiele czasu. Na szczęście Aduriel nie musiała nieść go przez całe miasto. Zaciskając z bólu zęby, przyczołgała się bliżej dowódcy i osłaniając go własnym ciałem, szybko zaczęła coś szeptać. Wiedziała, że liczy się każda sekunda, bo Keller i Teram na pewno zaraz zechcą ją dobić.
- Oj nie martw się Bernedi, zaraz do niego dołączysz – rzekł Keller aż ociekającym od jadu głosem i powoli zaczął zbliżać się do rannej elfki. Ta jednak nie zwracała najmniejszej uwagi na komendanta. Zamiast tego nadal szeptała pod nosem jakąś mantrę. A Keller był coraz to bliżej i bliżej. Kiedy stanął nad elfką i zamachnął się bronią ta niespodziewanie poniosła do góry lewą rękę, z której wystrzeliła kulka piekielnego ognia wprost w pierś komendanta. Ten natychmiast krzyknął i upadł na ziemię, po której zaczął się toczyć starając się ugasić płonącą odbierz, a Aduriel i Cedrika otoczyło, oślepiająco białe światło. Kiedy światło zgasło po elfach nie było nawet śladu.
- Czarodziejka ! Czarodziejka ! Czemu nie powiedziałeś, że ta szmata jest czarodziejką ?! – krzyknął Keller kiedy już udało mu się ugasić płonącą odzież.
- Nie miałem pojęcia, że jest czarodziejką ! Nigdy dotąd nie używała magii !
- I jeszcze zabrała ze sobą to chodzące ścierwo ! Mówiłeś, że uda nam się go zabić !
- Cedrik els Anner jest śmiertelnie ranny. Nawet z pomocą czarów nie dotrwa do świtu.
- No to masz szczęście, ale jeśli ta szmata stanie mi jeszcze raz na drodze, to dopilnuję byś zawisnął.
- Nie stanie, moje ostrze było zatrute. Nawet jeśli uda jej się przeżyć, to miną tygodnie zanim wyzdrowieje. A wtedy ja będę na nią czekał. Z resztą powinieneś się cieszyć – dzięki mnie złapałeś pozostałych szesnastu członków komanda. Nie wszystkich żywych co prawda, ale chyba Ci to za bardzo nie przeszkadza.
- Racja. I osobiście dopilnuję by Ci, którzy przeżyją przesłuchanie, zawiśli za swe zbrodnie…

<center>***</center>

Nad małą, pokrytą masą błota i kałuż polaną nagle rozbłysło niesamowicie oślepiające, białe światło, z którego na ziemię z dosyć głośnym hukiem spadły dwie postaci. Ich ciała bezwładnie przekoziołkowały i potoczyły się po mokrej i zabłoconej ziemi, zupełnie tak jakby były to szmaciane lalki, którymi ktoś postanowił rzucić.
Aduriel skuliła się i przyciągnęła do swojej piersi kolana i dłonie. Elfka dosłownie wyła z palącego bólu, który odczuwała w każdym fragmencie swego ciała. Aduriel cudem utrzymywała przytomność, a z jej oczu płynął wręcz potok łez. Teleportacja nigdy nie była jej mocną stroną, a rzucone szybko bez absolutnej koncentracji zaklęcie, nie miało szansy wyjść dobrze, jednak nigdy by nie przypuszczała, że może wywołać aż taki ból. Czuła się wręcz tak jakby ktoś łamał jej wszystkie kości, a tkanki przypalał rozżarzonym żelazem. Jednak nie mogła się poddać i pozwolić sobie na utratę przytomności. Jeszcze nie teraz. Wiedziała, bowiem, że gdzieś tam niedaleko niej leży umierający Cedrik, któremu musiała pomóc.
Zmusiła się, więc reszkami sił do otarcia łez, podparcia się na łokciach i na czworaka, raz po raz upadając przy tym na mokrą ziemię, w końcu dobrnęła do ciała elfa, leżącego teraz na boku. Aduriel uklękła obok Cedrika, ostrożnie przewróciła go na plecy i dotknęła jego rany starając się nie tylko nie zemdleć ale i skupić na tyle by wypowiedzieć formułę odpowiedniego zaklęcia. Po krótkiej chwili pod jej palcami pojawiła się żółta poświata, która zdawała się powoli wnikać w ranę. Niestety elfka była coraz słabsza i miała coraz większy problem utrzymać przytomność. Już ostatnie zaklęcie mocno nadszarpnęło pozostałe jej siły, a palący ból będący skutkiem teleportacji i wciąż krwawiąca, cała zabrudzona błotem rana nie pozwalały o sobie zapomnieć. Aduriel widziała jak świat przed jej oczami staje się coraz to bardziej niewyraźny i rozmazany, jednak się nie poddawała. Coraz to mocniej zaciskała zęby i wręcz zmuszała się do zachowania przytomności, cały czas pilnując by wymawiane przez siebie zaklęcie nie straciło na sile i naprawiło wszystkie wyrządzone przez miecz Temara szkody.
Po chwili poczuła na swojej twarzy delikatny dotyk czyjejś dłoni i zmusiła się by przenieść wzrok wprost na twarz rannego towarzysza. Ku swojemu zdziwieniu Aduriel odkryła, że Cedrik nie tylko jest przytomny, ale i patrzy opiekuńczo wprost na jej całą zabłoconą twarz swymi dużymi, granatowymi oczami, a jego usta wykrzywione są w lekkim, czułym i niezwykle pięknym uśmiechu.
- Trzymaj się - wysyczała Aduriel przez zaciśnięte zęby, jednak w tym momencie elf dotknął drugą ręką jej dłoni starając się je podnieść znad rany.
- Nie maleńka, wystarczy. Już za późno. Nie męcz się, nie warto, już wystarczy, zrobiła co mogłaś. Wyrwałaś mnie z łap tego ścierwa Kellera i zabrałaś tu, do lasu bym mógł umrzeć w nim w spokoju. Dziękuję Aduriel – rzekł słabym głosem Cerik delikatnie głaszcząc elfkę po policzku.
- Nie, nie, nie, nie, nie. Nie Cedrik trzymaj się proszę, nie możesz umrzeć. Zabiorę Cię do lasu Larrot, tam gdzie kwitną białe lilie, a ptaki śpiewają pieśni naszych ojców. Zabiorę Cię do driad, a one Cię uleczą, tylko proszę nie umieraj – błagała Aduriel, którą słowa Cedrika przywołały do rzeczywistości, dając jej siłę by zachować świadomość i nie poddać się wycieńczeniu. Z jej oczu zaczęły płynąć łzy, które kapały teraz wprost na tors, wciąż młodego i pięknego elfa.
- Ciii maleńka, ciii. Już starczy. Nie płacz siostrzyczko, wszystko będzie dobrze. Odejdę tam gdzie na wiecznej wodzie kołyszą się białe statki, gdzie kwitną rajskie kwiaty. Do wolnych lasów, gdzie szczęście nie przemija, a o czymś takim jak ból czy smutek wszelki słuch zaginął. Umrę jako wolny, wśród szumu drzew, pod światłem gwiazd i Srebrną Panią. Proszę siostrzyczko już starczy, już się nie męcz, rana jest za duża, zbliża się mój koniec. Czuję to, słyszę jak las mnie woła – mówił Cedrik starając się uspokoić i przekonać swą przyjaciółkę, która cała już się trzęsła z wycieczenia i bólu. W końcu Aduriel przystała na prośbę dowódcy, zdjęła już całe czerwone od krwi ręce z jego rany i cicho załkawszy przytuliła głowę do piersi swego braciszka. Zupełnie tak jak robiła to kiedy była mała i coś ją przerastało. Cedrik zajął się nią po śmierci rodziców, traktował ją tak jak młodszą siostrę, zawsze był przy niej by jej pomóc lub doradzić, a kiedy elfka zdała sobie sprawę, że już go nie będzie, poczuła jak coś w niej pęka. Ten jeden ostatni raz chciała schronić się w ramionach swego ukochanego braciszka, licząc na to, że ten sprawi, iż wszystko będzie dobrze. Odepchnie daleko ten straszliwy koszmar, a kiedy Aduriel otworzy oczy, wszystko będzie dobrze. Jej komando znów będzie siedzieć pośród drzew śmiejąc się, żartując i grając na fletach, a Teram nie będzie zdrajcą. Nie będzie bólu, a Finra i Cimar znów będą się kłócić o to które z nich jest lepszym łucznikiem.
- Ciii, już dobrze siostrzyczko, już dobrze – uspokajał swą przyjaciółkę dowódca, delikatnie głaszcząc ją po włosach. Wiedział, że elfka jest silna, jednak nawet jego obecna sytuacja przerosła. Ich komando wpadło w zasadzkę ludzi, a on na to pozwolił. Jego podwładni zostaną skatowani w Delenerskim więzieniu, a potem powieszeni tylko i wyłącznie za to, że śmieli marzyć o jakiejkolwiek wolności. Ludzkich złoczyńców, którzy gwałcą, rabują i zabijają stawia się w Merselii przed sądem, mają prawo do uczciwego procesu, ale elfy od razu skazuje się na śmierć lub zamyka w więzieniach. I dlaczego ? Dlatego, że mają inny kształt małżowiny i nie mają kłów ? Czy może, dlatego, że kiedy ludzie przybyli do tego świata na swych statkach, elfy nie tylko udzieliły im schronienia i pomocy broniąc ich przed potworami, ale i oddały ludziom część swych ziem, by ci mieli gdzie zamieszkać ? Tylko za to zostało im wszystko odebrane i skazano je życie w lasach jak bandyci lub w zmieniono w służących i traktowano gorzej niż psy ?
Cedrik nigdy tego nie rozumiał i wiedział, że nigdy nie zrozumie. A teraz gdy już odchodził z tego świata pełnego cierpienia i zła żałował tylko dwóch rzeczy – tego, że pozwolił wpaść swym pobratymcom w ręce ludzi i tego, że zostawia w tym okrutnym świecie Aduriel, która zupełnie sama będzie zmuszona poradzić sobie z tymi wszystkimi, strasznymi wydarzeniami, które miały miejsce w przeciągu niecałych, dwóch dni.
- Teram… Teram był zdrajcą. To przez niego wpadliśmy w ręce Kellera, przez niego nie żyją Finra i Cimer. Przez niego reszta komanda zawiśnie, a ty umrzesz na tej polanie – wyszeptała Aduriel, wyrywając tym samym Cedrika z zamyślenia.
- Ciii, już dobrze. Patrz siostrzyczko, Srebrna Pani się do nas uśmiecha, a Zurit’al zmierza w naszą stronę ze swym orszakiem. Sądzisz, że zabierze mnie ze sobą ? – szepnął z nadzieją w głosie Cedrik i kiedy Aduriel spojrzała na jego twarz, posłał elfce ciepły uśmiech. Leżeli na środku polany, a wokół nich zaczęły zbierać się leśne zwierzęta wybudzone ze snu jakby przez jakąś magiczną siłę, która ściągnęła je wprost do umierającego elfa. Były wśród nich sarny, zające, lisy i nawet jeden dzik. Jednak mimo to na polanie panował błogi spokój i cisza zmącona jedynie przez oddechy zwierząt i elfów oraz ciche cykanie świerszczy pochowanych w krzakach i trawach. Powoli nadchodził świt, a wraz z nim nadzieja na lepsze jutro.
- Sądzę, że Zurit’an z wielką chęcią przyjmie Cię do swego orszaku braciszku – szepnęła Aduriel przełykając gorzkie łzy.
W wierzeniach elfów Zurit’an była piękną panną, dziewicą podróżującą po niebie na białym pegazie wraz ze swym orszakiem, do którego co jakiś czas zapraszała najdzielniejszych wojowników. Pojawiała się wraz z nimi na niebie o świcie i zbierała ze świata dusze poległych, by przewieźć je tam gdzie nie dosięgnie je już żadne zło – do Wiecznych Krain, które elfy w swej sztuce jeszcze Wielką Wojną, która wygnała je z ich ziem, przedstawiały jako wspaniały świat, w którym plaże pokryte są białym piaskiem, a w wolnych lasach kwitną magiczne, rajskie kwiaty, mające zdolność leczenia wszelkich chorób i ran. Zaś na otaczającej świat wiecznej wodzie kołyszą się piękne, białe, łabędzie statki. W Wolnych Krainach nie ma głodu, szczęście nigdy nie przemija, a o czymś takim jak ból czy smutek wszelki słuch zaginął. W tym świecie jest miejsce dla każdego, a gdyby nawet zjawiło się tam dziesięć bilionów dusz, to dla wszystkich starczyło by jedzenia i wszelkich innych dóbr.
- Siostrzyczko… – rzekł Cedrik już zdecydowanie słabszym głosem. Zaczynało powoli brakować mu sił, las wołał z każdą chwilą głośniej, ale elf nie chciał jeszcze opuszczać tego świata. Nie nim nadejdzie świt.
- Tak braciszku ?
- Przepraszam. Proszę, wybacz mi, ze nie byłem w stanie was uratować.
- Wybaczam braciszku, wybaczam. A teraz zamknij oczy i odpocznij – rzekła Aduriel łamiącym się od płaczu głosem. Cedrik raz jeszcze uśmiechnął się do elfki, pogładził ją po włosach i posłusznie zamknął oczy, a Aduriel zaczęła śpiewać pewną starą, elficką balladę, którą ludzcy minstrele śpiewali czasem w karczmach przy drodze – Balladę o Srebrnej Pani.
Kiedy elfka przestała śpiewać nastał świt, a wraz z jego nadejściem Cedrik els Anner wyzionął ducha. Okoliczne ptaki zleciały się by zaśpiewać nad jego ciałem, a Aduriel cicho załkała nad losem przywódcy Skowronków. Ostatkiem sił uklęknąwszy nad ciałem, skupiła się i szepcząc coś pod nosem, delikatnie machnęła ręką. Powietrze wokół niej zafalowało, a potem ciało Cedrika przykryła ziemia, na której wyrosło małe, ale piękne i całe pokryte biały kwiatami drzewo.
- Żegnaj Cedrik – szepnęła Aduriel i straciwszy przytomność, upadła na ziemię.

<center>***</center>

- Kiedy się obudziłam miałam wysoką gorączkę, a rana zadana mi przez Terama była tylko w trochę lepszym stanie niż w tej chwili. Nie trudno było się domyślić, że miecz zdrajcy był zatruty. Ale nie była to trucizna zabijająca od razu, oj nie, bo przecież po co - lepiej użyć takiej, przez którą ofiara będzie zdychać w potwornych męczarniach przez wiele dni, prawda ? - rzuciła Aduriel zaciskając ze złości pięści i zęby.
- Dzięki temu żyjesz Aduriel. Chociaż nadal się dziwię, że udało Ci się tu dotrzeć…
- Las Larrot był zaledwie dwa dni drogi od polany, na której wylądowałam z Cedrikiem. Gdybym tylko była trochę silniejsza, może udało by mi się uratować i jego – stwierdziła Aduriel, a z jej oczu znów zaczęły płynąć łzy. – Tylko Cedrik wiedział o tym, że jestem czarodziejką. Nikomu innemu nie powiedziałam o swoich zdolnościach i poprosiłam Cedrika, by i on o nich nie mówił. Chyba tylko to uratowało mi życie.
- Skąd Keller znał Cedrika ?
- Spotkał go jakieś sześć lat temu, wtedy Keller jeszcze nie był komendantem. Wiesz Merin, Cedrik od zawsze miał w zwyczaju brać czasami swój łuk, miecz, trochę prowiantu i znikać na kilka dni, by zbadać okolice naszego lasu. Pewnego razu grupka nieznanych nam elfów przyniosła go z tej wyprawy całego poturbowanego na prowizorycznych noszach. Przez ponad trzy dni nie odzyskiwał przytomności. Gdy się w końcu obudził opowiedział nam o zasadzce i tym ścierwie – Kellerze. Podczas ich spotkania Cedrik omal nie stracił życia, ale uratował przed Mensberym i jego zgrają grupkę elfów. Wśród nich była Finra, Iolet i Kirer. A teraz oni wszyscy nie żyją…
Merin westchnęła cicho i delikatnie przytuliła swoją elfią przyjaciółkę, po czym podała jej twardy drewniany kołek, by mogła na nim oprzeć zęby podczas leczenia rany.
- Aż tak będzie bolało ?
- Aż tak. Rana jest rozległa, zakażona, a przez tą truciznę nie mogę podać Ci zmniejszających ból ziół.
- No dobrze – rzekła elfka i włożyła sobie drewniany kołek między zęby, po czym zacisnąwszy pięści, położyła się na ziemi i zamknęła oczy. Driada poruszyła rękami w powietrzu, a nogi i ręce elfki oplotły długie i grube korzenie, które uniemożliwiały Aduriel wyrwanie się i zrobienie sobie krzywdy podczas zabiegu. Driada sprawdziła jeszcze tylko czy na pewno korzenie nie zrobią elfce dodatkowej krzywdy i zaczęła wypowiadać długie i niezwykle skomplikowane zaklęcie. Po chwili elfkę otoczyła jasnozielona poświata, która powoli wnikała w jej ciało, by zneutralizować truciznę i wyleczyć wszystkie uszkodzone kości i tkanki. Ból towarzyszący temu zabiegowi był nie do opisania. Aduriel czuła się jeszcze gorzej niż kilka dni temu po nie do końca udanej teleportacji. Ale wiedziała, że musi wytrzymać.
Wiele osób podczas leczenia błagało driady aby te zostawiły je w spokoju i pozwoliły im umrzeć. Na próżno. W czasie zabiegu driady nie zwracały uwagi na zawodzenia, krzyki i prośby pacjentów. Były skupione tylko i wyłącznie na leczeniu, dlatego też wiele osób, które dawno temu udały się do okolicznych lasów szukając osób zdolnych uzdrowić ich towarzyszy, twierdziło później, że driady to rasa zupełnie wypranych z uczuć istot, które wręcz czerpią satysfakcję z bólu zadawanego pacjentom podczas zabiegów. I właśnie przez takie gadanie, ponad dwieście lat temu rozpoczęło się polowanie na driady. Uznano je bowiem za istoty niebezpieczne i bezwzględne.
Zmuszone do ratowania swego życia driady przeniosły się do lasu Larrot, którego terenów pilnie strzegły i na jego teren wpuszczały jedynie elfy, tak samo mocno prześladowane jak i driady. Każda inna osoba, która próbowała dostać się do lasu, zostawała natychmiast naszpikowana zatrutymi strzałami. I choć to elfy są najlepszymi łucznikami jakich kiedykolwiek nosiła ziemi, driadom z pewnością należało się zaszczytne drugie miejsce.
Po dłuższym czasie Merin skończyła leczenie i jednym, naprawdę delikatnym ruchem ręki pozbyła się korzeni przytrzymujących dotąd ręce i nogi Aduriel. Wycieńczona po zabiegu elfka resztkami sił wypluła z ust drewniany kołek, a driada pomogła jej usiąść i zabrała się za rozwijanie bandaża, by sprawdzić czy na pewno wszystko się dobrze zagoiło. Kiedy bandaż zupełnie zsunął się z torsu elfki, na ustach Merin pojawił się lekki grymas.
- Została ci blizna Aduriel. Jak chcesz mogę spróbować się jej pozbyć.
- Nie trzeba. Zostaw ją.
- Jesteś pewna ? Wygląda trochę strasznie…
- Pod ubraniami nie będzie jej widać. Z resztą Finra i Daetir powiedzieli mi kiedyś, że blizny przypominają nam o tym co straciliśmy, za co walczymy i jaki mamy w życiu cel.
- A Ty Aduriel, jaki masz cel ? Co teraz zrobisz ? – spytała Merin podając elfce czystą, zieloną koszulę.
- Nie wiem Merin, naprawdę nie wiem. Pewnie zostanę tu przez kilka dni, a potem ruszę w podróż – odpowiedziała elfka wciągając na siebie koszulę, która dokładnie zakryła jej nową, brzydką bliznę, biegnącą przez prawą część klatki piersiowej.
- Rozumiem. W takim razie, zaprowadzę Cię do obozu. Możesz zostać w tym lesie tak długo jak tylko będziesz chciała.
- Dziękuję Merin – stwierdziła elfka i uśmiechnęła się lekko.



Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry Zobacz profil autora
Raika
Moderator
Moderator



Dołączył: 11 Sie 2014
Posty: 468
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Warszawa
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 13:27, 22 Sie 2014    Temat postu:
 
"...płonącą odbierz..."

odzież chyba xD

"Tylko za to zostało im wszystko odebrane i skazano je życie w lasach jak bandyci lub w zmieniono w służących i traktowano gorzej niż psy ? "

...skazano je na życie...i usuń jedno "w"

"I choć to elfy są najlepszymi łucznikami jakich kiedykolwiek nosiła ziemi, driadom...."

ziemia

Myślę, że już teraz mogłabyś napisac książkę i byłaby na wysokim poziomie. To opowiadanie jest cholernie wciągające *^* Sama chciałabym miec taki pomysł na świat, ale cóż...Niestety, nie jest mi to dane xD



Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry Zobacz profil autora
Sofja
OTAKU
OTAKU



Dołączył: 21 Sie 2014
Posty: 372
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Śląsk
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 13:59, 22 Sie 2014    Temat postu:
 
I widzisz mówiłam - znowu literówki. A co do pomysłu na świat to nie należy on zupełnie do mnie lecz do Sapkowskiego. Ja się na nim tylko wzorowałam i tylko trochę go pozmieniałam XD. Niemniej dziękuję za wsparcie, jeśli chcesz to niedługo mogę dodać kolejną część ^^



Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry Zobacz profil autora
Surka
Administrator
Administrator



Dołączył: 11 Sie 2014
Posty: 288
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Bydgoszcz
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 9:00, 27 Sie 2014    Temat postu:
 
Zapowiada się fajnie i już nie mogę doczekać się kolejnych rozdziałów. Na błędy, bądź literówki nie zwracam uwagi, dla mnie liczy się fabuła i pomysł na opowiadanie, a to masz na 6 +.
Nie przepadam za polskimi pisarzami, ale chyba na Sapkowskiego się skuszę, bo sporo osób go chwali.



Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry Zobacz profil autora
Sofja
OTAKU
OTAKU



Dołączył: 21 Sie 2014
Posty: 372
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Śląsk
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 15:36, 08 Wrz 2014    Temat postu:
 
Cieszę się, że ktoś jeszcze zainteresował się moim opowiadaniem, a jeszcze bardziej jestem szczęśliwa, że spodobało Ci się droga Surko ^^. Co prawda moja definicja słowa"niedługo" wymaga bardzo dużej korekty, jednak w ramach zadośćuczynienia dodałam już kolejną, dosyć długą część.
A co do Sapkowskiego to go gorąco polecam, chociaż nie wszystkim jego styl pisania przypadł do gustu. Jednak mam ogromną nadzieję, że Ci się spodoba (ja osobiście wzięłam się za czytanie jego książek dopiero po przejściu drugiej części komputerowego Wieśka, ale co tam XD).



<center> Rozdział trzeci – część pierwsza</center>

Tego dnia na północnym trakcie było aż nienaturalnie pusto. Codziennie panującą tu wrzawę zastąpiła wręcz nienaturalna cisza zmącona jedynie przez cichy, dobiegający gdzieś z oddali, miarowy stukot końskich kopyt. Powoli ów dźwięk stawał się coraz to głośniejszy, aż wreszcie zza skrytych przez mgłę drzew, wyłonił się spory srokaty koń, na którego grzbiecie siedziała szczelnie odziana w czarny płaszcz postać.
Za duży, w kilku miejscach wyraźnie łatany kaptur, szczelnie zasłaniał twarz owego tajemniczego podróżnika. Do przewieszonego przez jego lewe ramię, grubego, skurzanego pasa przyczepiona była pochwa z półtora-ręcznym mieczem w środku. Jego prosta rękojeść sugerowała, iż miecz jest dziełem dobrego, aczkolwiek mało znanego, ludzkiego kowala pochodzącego najpewniej z Kejeru, jednak po dokładniejszym przyjrzeniu się temu okazowi broni białej, można było dostrzec znajdujący się na środku „srebrnego” jelca, sporych rozmiarów, niezwykle lśniący brylant – charakterystyczny znak wszystkich mieczy powstałych w kuźniach Zakonu Pogromców Smoków.
Każda stworzona tam klinga była wykonana z lanerytu – najrzadszego i praktycznie niezniszczalnego metalu, zdolnego przeciąć praktycznie wszystko, nawet diamenty. Wykonane z lanerytu bronie były nie tylko niezwykle ostre, ale i elastyczne, a co ważniejsze niezwykle lekkie - lanerytowe klingi nigdy nie ciążyły w ręce. Niestety ich wywarzenie i ogółem stworzenie jakiejkolwiek broni z tego rzadkiego metalu było zadaniem niezwykle trudnym. Laneryt nadawał się do kucia tylko w naprawdę wysokich temperaturach, podobno nawet dwadzieścia razy wyższych niż stal czy żelazo. Dodatkowo znalezienie złoża lanerytu, którego starczyłoby choćby na jedną klingę, graniczyło niemalże z cudem. Dlatego też nie można było sobie pozwolić na jakąkolwiek pomyłkę i z tego właśnie powodu w kuźniach Zakonu Pogromców Smoków pracowali tylko i wyłącznie najlepsi w swoim fachu kowalce z całego świata oraz kilkoro czarodziejów. Ale nie jacyś tam zwyczajni magowie, a najlepsi Zaklinacze jakich kiedykolwiek nosiła ziemia.
Trzeba bowiem wiedzieć, że podczas kucia każdego lanerytowego miecza, na jego klingę były nakładane specjalne runy. Miały one chronić właściciela tego śmiercionośnego narzędzia przed specjalnymi atakami i czarami, a także zapewniać unikalne zdolności. Jednak z runami jak i ze wszystkim, nie wolno było przesadzać. Z tego powodu na każdej lanerytowej klindze widniały jedynie trzy runy. Pierwsza z nich była runą ognia, księżyca lub słońca – charakterystycznym znakiem cechowym konkretnego Zakonu Pogromców Smoków. A cechy tego zakonu były trzy – Zakon Słońca w Salii, Zakon Ognia w Generrot i Zakon Księżyca w Merselii. I choć cały Zakon zwykł działać jako jedność, członkowie konkretnych gildii różnili się od siebie. Były to różnice niewielkie, ale znaczące. I wystarczające, by każdy członek konkretnego cechu cenił sobie swą odmienność od reszty gildii.
Ale nie tylko lanerytowe miecze były charakterystyczne dla członków Zakonu Pogromców Smoków. Przede wszystkim jego najbardziej charakterystycznym elementem byli sami Pogromcy. Członkami Zakonu zostawały bowiem tylko i wyłącznie dzieci magów - zbyt niezwykłe by móc żyć normalnie pośród prostych śmiertelników, a jednocześnie zbyt zwyczajne by stać się uczniami Henvert, czyli najlepszej i największej na świecie Akademii Magii.
Dzieci te były przywożone do jednego z cechów Zakonu Pogromców Smoków i tam uzyskiwały specjalne szkolenie, w czasie którego ich oczy były wspomagane specjalnymi eliksirami i ziołami oraz zaklinano w nich runy, charakterystyczne dla danego cechu. Dzięki tym zabiegom po ukończeniu szkolenia Pogromca mógł widzieć nawet w absolutnych ciemnościach, w których tęczówki jego oczu świeciły na żółto, biało lub pomarańczowo. Jednak nie tylko w kontakcie z ciemnością, oczy Pogromców zwykły świecić. Robiły to też kiedy w pobliżu pogromcy znalazł się smok lub jakikolwiek inny potwór. I to właśnie było prawdziwe zadanie tych niezwykłych tęczówek oczu jak i samych Pogromców – odszukiwanie i zabijanie lub wypędzanie smoków.
Pierwsi Pogromcy zostali stworzeni w czasach gdy wsie i miasta na całym świecie padały notorycznie ofiarą ataku smoków, które paliły wszystko co stawało na ich drodze, zabiały ludzi, porywały owce, kozy i woły oraz rabowały skarby. Aby je pokonać i na zawsze przepędzić potrzebne było jakieś niezwykle drastyczne rozwiązanie i tym właśnie rozwiązaniem okazali się Pogromcy. Początkowo byli to prości ludzie wzmocnieni kilkunastoma eliksirami i zaklęciami, dzięki czemu byli zdolni wypędzić smoka z danej wioski, a jeśli szczęście im dopisało to i odrąbać mu łeb. Jednak nie trzeba było długo czekać, by smoki pojęły, że ciągle pozostając w swej gadziej postaci proszą się wręcz by ktoś wysłał na nich Pogromców. Te mądre łuskowate gady nauczyły się więc zmieniać postać w ludzką, elfią lub krasnoludzką, dzięki czemu mogły spokojnie skryć się w miastach pomiędzy masą niczego nieświadomych mieszkańców. A skoro smoki „ewoluowały”, „ewoluować” musieli i sami Pogromcy.
W końcu po wielu latach badań i niekoniecznie etycznych eksperymentów, udało się magom znaleźć sposób na stworzenie prawdziwego Pogromcy Smoków. Ludzi lub elfów płci obojga, w procesie specjalnego szkolenia, zaczęto przekształcać w elitarnych żołnierzy stworzonych tylko i wyłącznie w jednym celu – ochrony ludzi przed smokami.
Dzięki użyciu wielu eliksirów i zaklęciu jednego z trzech rodzajów cechowych run w oczach, Pogromcy byli w stanie nie tylko odnaleźć smoki i inne potwory w ich ludzkiej postaci, ale także szybko uodparniali się na większość znanych trucizn. Jak wszystkie dzieci magów, potrafili używać wielu prostych zaklęć takich jak iluzje, rozpalanie ognia, czy bardzo zaawansowana perswazja oraz rzucenie kimś o kilka metrów za pomocą strumienia silnego powietrza. Ponadto rany Pogromców goiły się o wiele szybciej, a i choroby zwykły się ich nie imać. Poza tym byli zwyczajnymi ludźmi lub elfami, chociaż tych drugich praktycznie nie szło już spotkać wśród członków Zakonu. Zdarzały się jedynie półelfy lub ćwierć elfki, a i ich było niezwykle mało.
Pogromcom nie obce były takie uczucia jak miłość czy nienawiść. Jeśli chcieli mogli kierować się własnymi zasadami moralnymi, a nawet zakładać rodziny i płodzić dzieci. Oczywiście pod warunkiem, że przestrzegali złożonej Zakonowi przysięgi. Przysięgi głoszącej, że nawet za cenę własnego życia lub życia swojej rodziny, będą chronić ludzi przed smokami. W każdej postaci.
Z upływem lat zadanie Pogromców odrobinę się zmieniło. Smoków na świecie było już naprawdę mało i tylko nieliczne były jeszcze na tyle głupie by zaatakować jakąś małą wieść lub miasto. Przez to niewielu Pogromców miało okazję zawalczyć z jakimś smokiem, a co dopiero takiego gada zabić. Większość członków Zakonu zaczęła, więc poszukiwania jakiegoś innego sposobu na życie – część z nich zostawała Błędnymi Rycerzami, inni zostawali osobistymi ochroniarzami jakiś znanych hrabiów lub podejmowali się pracy w cechach kupieckich jako stróże karawan, jeszcze inni zostawali wynajęci przez Radę Henvert by pilnować młodych adeptów magii, aby Ci nie przesadzali w eksperymentach.
Pozostali Pogromcy postanowili znaleźć sobie rolę bardziej podobną do ich poprzedniego zadania, czyli zabijania smoków i na co dzień zajmowali się likwidacją uprzykrzających życie ludziom potworów. Jednak z czasem i na tym polu nie zawsze udawało się im znaleźć robotę, bo odkrywszy, iż na zabijaniu tych przebrzydłych paskud da się zarobić sporo grosza, Łowcy Nagród zaczęli się zajmować drastycznym zmniejszaniem populacji potworów. I choć z reguły owi Łowcy nie wychodzili z tego żywi, to za swoje usługi brali znacznie mniej niż Pogromcy, a dodatkowo w tych czasach wieśniacy zdecydowanie woleli dać trochę grosza przebrzydłemu zbirowi niż jakiemuś tam odmieńcowi. Nawet wtedy gdy ów odmieniec znał się doskonale na swojej robocie i był w stanie uratować wiele żyć.
Zakapturzony podróżnik poklepał lekko dłonią, ubraną w grubą skórzaną rękawicę, swego srokatego wierzchowca po szyi, po czym poprawił przywieszony grubym rzemieniem do siodła worek, na którego spodzie i bokach dało się dostrzec ciemne, pionowe plamy – strużki zakrzepłej już i czarnej jak węgiel krwi.
- Już niedaleko, za parę chwil dotrzemy do miasta. I może znajdzie się dla nas jakaś zapłata za sprawdzenie tamtych jaskiń… Albo chociaż jakieś zadanie, za które dadzą nam trochę grosza. Moglibyśmy wtedy na parę dni zatrzymać się w jakiejś gospodzie z miłą stajenką. Przydałby nam się taki drobny odpoczynek, czyż nie mam racji Sasanko ? – rzekł zakapturzony osobnik wyjątkowo głębokim lecz przyjemnym dla ucha, męskim głosem. Po chwili jakby w odpowiedzi na jego pytanie koń, a raczej klacz nazwana przez podróżnika Sasanką, parsknęła trzykrotnie i pomachała głową.
Faktycznie po dłuższej chwili Sasanka i jej tajemniczy, zakapturzony właściciel mogli dostrzec w oddali zarys murów miejskich, które po bliższym obejrzeniu okazały się być wyjątkowo stare i już mocno podniszczone. Za tymi murami kwitło małe miasteczko słynące przede wszystkim z ogromnych targowisk, na których co roku odbywała się wielka licytacja antyków prowadzona przez dom aukcyjny niejakiego Gregorego Wyrwijgrosza, zwanego Krętaczem. Samo zaś miasteczko właśnie od tych wielkich aukcji nazwano Targowiec.
Jego ulice słynęły wręcz z na okrągło panującej tu wrzawy, hałasu i ogólnego zgiełku. Nic, więc dziwnego w tym, że nikt nawet nie zwrócił uwagi na zakapturzonego Pogromcę przejeżdżającego przez bramę Targowca. Mieszkańcy nadal zajmowali się swoimi sprawami – jakiś wysoki i gruby mężczyzna kłócił się z jakimś wyjątkowo brudnym młodzieńcem, z którym spokojnie mógł konkurować tuszą. Dzieci za równo elfie, ludzkie jak i krasnoludzkie bawiły się wspólnie w berka i jakąś inną niezrozumiałą dla nikogo spoza ich kompanii grę. Kilka dziewczynek zaplatało sobie warkocze, tworząc z nich niezwykle wymyślne fryzury. Jakaś dosyć młoda kobieta targowała się z zielarką, a do ich nóg łasił się szarobury kot.
Widząc ten wszechobecny zgiełk, Pogromca uśmiechnął się i odrobinę ponaglił konia, kierując się cały czas główną ulicą wprost na rynek. Dopiero na nim zatrzymał się i rozejrzał, jakby licząc na to, że któryś z mieszkańców Targowca zainteresuje się jego przybyciem. Po krótkiej chwili doszedł do wniosku, iż nadzieja faktycznie jest matką głupich i chociaż umiera ostatnia, to nie ma najmniejszego zamiaru czekać w milczeniu aż skończy konać. Zdecydowanie wolał ją dobić i wziąć sprawę w swoje potężne ręce.
- Witajcie dobrzy ludzie, mieszkańcy Targowca – rzekł, a słysząc jego głos kilka osób obróciło się w jego stronę. – Jestem Pogromcą i byłbym wdzięczny gdybyście powiedzieli mi kto sprawuje w tym mieście władzę.
- Jaromir. Jaromir Siemotko zwany Bycząmordą jest tutejszym starostą – rzucił jeden z mieszkańców nawet nie siląc się na to by odwrócić się w stronę Pogromcy.
- A gdzie znajdę tego Jaromira Siemtko zwanego Bycząmordą ?
- Pewnie zaś w karczmie siedzi i z krasnoludami chleje.
- A w której karczmie ?
- A se poszukaj to sie dowiesz !
- W porządku poszukam. Dziękuję Ci dobry człowieku, bywaj w zdrowiu – rzekł zakapturzony podróżnik, zupełnie nie zwracając uwagi na chamstwo swego rozmówcy. Daven Bikko, bowiem tak brzmiała godność owego Pogromcy, był członkiem Zakonu nie od wczoraj i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że wśród większości osad i miast Pogromcy są uważani za wybryk natury i czasami nawet ocalenie życia wieśniaka nie pomagało w zmianie jego poglądów. Z tego też powodu, Daven już dawno doszedł do wniosku, że najlepiej jest przyjąć taki stan rzeczy do wiadomości i nie zaprzątać sobie nim głowy. Zakończywszy, więc rozmowę z chamskim mieszkańcem Targowca, przyłożył Sasance łydkę i ruszył na poszukiwanie karczmy.
Aby ułatwić sobie to zadanie Daven zdjął ze swej głowy kaptur zasłaniający mu częściowo widok, odsłaniając w ten sposób dosyć młodą, męską twarz, przez której prawą część biegła pionowo od czubka czoła aż po koniec szczęki, wyjątkowo brzydka, stara blizna. Wyglądała ona na ślad po pazurach jakiegoś wielkiego zwierza, była bowiem w kształcę trzech, oddalonych od siebie, głębokich cięć, z których dwa wypadały idealnie przy zewnętrznym i wewnętrznym kąciku prawego oka. Prawdopodobnie tylko i wyłącznie, dlatego Daven jeszcze je miał.
Uszy Pogromcy wyraźnie wskazywały na płynącą w jego żyłach czystą, ludzką krew. Włosy były krótko ścięte i niedbale ułożone, dodatkowo związane na czole, niewielkim rzemieniem tak by z pewnością nie wchodziły do aż nienaturalnie jasnoszarych oczu.
Widząc tą niecodzienną i trochę przerażającą twarz kilka kobiet głośno pisnęło i czym prędzej schowało za sobą swe dzieci. Kilku mężczyzn sięgnęło po stojące obok nich sprzęty, którymi najwyraźniej chcieli wypłoszyć z miasteczka owego dziwnego człowieka. Na całe szczęście Daven szybko oddalił się z ich pola widzenia, znikając za pobliskim domem.
Jak się okazało w całym Targowcu karczm było kilka, jednak pierwsza z nich mieściła się bardzo blisko rynku. Dzięki temu już po krótkiej chwili Daven mógł podziwiać dwójkę jakiś przyjezdnych i wyjątkowo nietrzeźwych rycerzy, którzy wynosili ze środka swego trzeciego, jeszcze bardziej nietrzeźwego towarzysza, któremu wyraźnie spieszono było do bitki. Zaraz za rycerzami z karczmy w równie doskonałym do bójki stanie wyszedł kołyszący się na nogach krasnolud.
- Ten przynajmniej potrafi jeszcze stać. Stawiam na niego dwadzieścia zirkonów – mruknął pod nosem Daven, zerkając przy tym na wiszący nad jego głową stary szyld. Większość liter była już zamazana i tylko bardzo wytężając wzrok dało się je odczytać. Na całe szczęście wzrok Pogromców był zdecydowanie lepszy od wzroku przeciętnego człowieka, więc już po chwili z lekkim uśmiechem na ustach, Daven przekroczył próg karczmy „Pod Uciekającym Zającem”, której nazwa najwyraźniej wzięła się od tego, że wszyscy wchodzący do gospody potykali się i przewracali o wyjątkowo źle umiejscowiony próg o nienaturalnej i nierównej wysokości.
Kiedy tylko Pogromca znalazł się w środku do jego czułego nosa dotarł wręcz kłujący zapach czosnku i cebuli zmieszany z zapachem potu, wymiocin i wyjątkowo taniego bimbru. W powietrzu było też czuć niewielką nutkę agrestu i rozmarynu, jednak zdecydowanie przeważały tu inne zapachy.
Daven rozejrzał się po pełnej ludu w różnym stopniu trzeźwości karczmie i w jej koncie dostrzegł grupkę krasnoludów urządzających sobie akurat pijackie zawody z jakimś grubym człowiekiem o wyjątkowo brzydkim licu. Nie trudno było zgadnąć, że tym właśnie człowiekiem jest sam starosta Targowca - Jaromir Siemotko zwany Bycząmordą, co swoją drogą było bardzo trafnym określeniem wyglądu jego twarzy. Faktycznie przywoływała ona na myśli mordę byka i warto byłoby tu dodać, że ów zwierzę było wyjątkowo szpetnym przedstawicielem swego gatunku.
Pogromca powoli skierował się w stronę starosty ostrożnie omijając po drodze szarpiących się ze sobą na ziemi mężczyzn, powywracane i porozrzucane po ziemi krzesła i kufle, ogromne kałuże, aż lepkie od rozlanego piwa i wielu innych płynów oraz masę karczmarek, które ubrane w dosyć obcisłe stroje krzątały się wokół stolików przynosząc klientom kolejne dzbany lokalnego bimbru.
- Pan Jaromir Siemotoko ? – spytał, gdy w końcu udało mu się dotrzeć do odpowiedniego stolika.
- A kto pyta ? – rzekł starosta, mrużąc oczy w celu przyjrzenia się swemu rozmówcy. Nim jednak Daven zdążył odpowiedzieć na pytanie, krasnolud o rudych włosach sięgających mu ramion, związanych w koński ogon oraz o identycznej, płomienie rudej zaplecionej w masę warkoczy brodzie i czarnych jak kawałki węgla oczkach, siedzący po lewej stronie starosty, uderzył ręką w stół tak mocno, że aż kufle piwa podskoczyły na kilka centymetrów w górę.
- Albo to delirium, albo stoi przede mną sam Daven Bikko, słynny Srebrny Szpon z Merselii ! Ha, chodź tu stary druhu, niech no Cię uściskam ! – rzucił z uśmiechem krasnolud i swą sporych rozmiarów dłonią, uścisnął mocno rękę Pogromcy.
- Goldin Aergoti ! Szczerze powiedziawszy jesteś ostatnią osobą, którą mógłbym się spodziewać spotkać w tej części świata.
- Nie gadaj tyle, tylko siadaj tu z nami. No moi drodzy właśnie trafił nam się idealny kompan do picia i naszego pojedynku. Karczmarzu przynieść no antałek piwa ! I jeszcze coś do żarcia, co chcecie chłopaki ?
- Prosiaka, byle tłustego – krzyknął czarnobrody krasnolud, którego ogolona na łyso głowa przywoływała na myśl jajo jakiegoś sporego ptaka.
- I ze trzy kuropatwy ! – dodał brązowowłosy krasnolud o krótkiej, ale wyjątkowo zadbanej brodzie.
- I jakąś porządną zupę – stwierdził Jaromir i dosyć głośno beknął, co bardzo rozśmieszyło jego krasnoludzką kompanię.
- Słyszeliście karczmarzu, byle szybko to dorzucę kilka dodatkowych generrockich suwerenów ! – oznajmił Goldin, który wydawał się być najbardziej trzeźwym z całej kompanii. – No to opowiadaj Daven co tam ostatnio na szlaku słychać !
- A nie przedstawisz mi najpierw swoich kompanów ?
- Kurka ! Wiedziałem, że o czymś zapomniałem ! To jest Kragg Gondorelli, a to Mabal Strety zwany Błędnym. Wraz ze mną służyli w Rudej Kompanii – rzekł Goldin ostatnie zdanie wypowiadając z wyraźną dumą w głosie, a jego towarzysze wyszczerzyli swe zęby w uśmiechu. I szczerze powiedziawszy mieli spore powody do dumy, bowiem chyba wszyscy znali historie o męstwie i niezłomności Rudej Kompani w bitwie nad Walarią. Od czasu tej bitwy Ruda Kompanii była najbardziej znaną jednostką krasnoludzkiego wojska, w której wbrew pozorom nie służyli tylko i wyłącznie rudzi przedstawiciele tego ludu. I to właśnie od czasu bitwy nad Walarią, Goldin Aergoti - drugi syn jednego z najznamienitszych krasnoludzkich kowali, któremu od samego początku nie w smak było pójść w ślady swego ojca, zaczął być nazywany Rębaczem od swojego sposobu walki toporem.
- A ten cały Srebrny Gron, czy jak mu tam, to kto to taki panie Goldin ? – spytał starosta, który już wyraźnie powinien sobie zrobić przerwę w piciu. Ale on zdawał się o tym nie wiedzieć. I jakby tego było mało to karczmarki przyniosły im na stół zamówione przez krasnoludy jedzenie i pełen antałek ciemnego i niezwykle ohydnego trunku, zwanego Czarcim Piwem – najsłynniejszego i najtańszego bimbru w całym Generrot.
- To wy nie słyszeliście tu o Srebrnym Szponie z Merselii ? Przecież to jeden z najbardziej znanych na świecie Pogromców Smoków ! Jeden z nielicznych, którzy faktycznie mieli okazję spotkać się z tymi oślizgłymi gadami i nawet z nimi zawalczyć ! I to nie raz, a dwa razy ! – rzekł czarnobrody Kragg.
- I co z tymi smokami się stało ?
- Pierwszy z nich nie chciał odejść po dobroci, więc ubiłem gada. Drugi po dosyć długiej i krwawej walce, wspaniałomyślnie odleciał i tyliśmy go widzieli – odparł Daven, z już lekko poprawionym humorem przez to smakujące jak szczyny wiwołaka, lecz niezwykle szybko działające piwo.
- I… N-nie.. Wrócił ? – spytał zdziwiony starosta, który właśnie dostał czkawki.
- Nie wrócił.
- I… Od tego… G-gada ta blizna ?
- Nie to znacznie mniej chwalebna historia.
- Gadaj lepiej Daven co sprowadza Cię do Targowca ! – rzucił Goldin.
- Praca. Kallerie w jaskiniach blisko traktu ubiłem, nie będzie już zabijać przybywających do Targowca kupców.
- A cóż to ta cała kalleria ?
- Coś jak harpia tyko z trzydzieści razy groźniejsze.
- I ubiliście ją Panie ? Sami ? – spytał wyraźnie zdziwiony, dotąd milczący i objadający się prosiakiem Mabal.
- Sami. Mam jej głowę w worku. Przynieść ?
- Potem. Pewno liczycie na jakąś zapłatę za tego potwora co Srebrny Gronie ? – spytał pożywiający się teraz kuropatwą Jaromir, któremu w jakiś magiczny sposób przeszła czkawka.
- Ano liczę. Skoro kalleria nie będzie już kupców mordować, to trakt znowu przejezdny będzie i Targowiec zarobi…
- Rozumiem. A ile za ubicie takiej Kallery płacą ?
- Hmm… Chyba… - rzekł Daven zastanawiając się chwilę – Trochę więcej niż za irgala, trochę mniej niż za dzallerkę.
- Czyli ? 200 generrockich suwerenów wystarczy ?
- Niech będzie moja strata - starczy.
- No, wiedziałem, żeście chop porządny i się dogadamy.
- A jakaś robota inna dla Pogromcy się w Targowcu znajdzie ?
- Znajdzie się pani Srebrny Gronie, oj znajdzie się. Tylko najpierw zjedzmy, potem o interesach będziemy gadać – rozkazał Jaromir zabierając się za prosiaka. W tym samym momencie do karczmy weszła też dwójka elfów, która wyraźnie swym strojem sugerowała, że już od wielu lat nie była w lesie, a zajmowała się prowadzeniem jakiś porządnych interesów. Elfy usiadły przy stoliku w rogu karczmy i zajęły się rozmową. Po chwili dołączyły do nich dwie młode elfki trzymające w rękach lutnie, które usiadły każdemu z elfów na kolanach i zaczęły cicho śpiewać jakąś przyjemną dla ucha balladę, którą ku nieszczęściu Davona w większości zagłuszyły krzyki innych klientów. Z momentem gdy elfki skończyły śpiewać i wraz z elfami zabrały się za spożywanie dosyć porządnego posiłku, temat rozmowy kompanii Goldina przeszedł z interesów na Skowronki i to czy krasnoludzkie kobiety są ładniejsze od elfek. Po wielu sprzeczkach krasnoludy i starosta doszli do wniosku, że o gustach lepiej nie dyskutować, a Kragg nie mógłby być elfem ponieważ jest zbyt szpetny i jego głos brzmi jak porykiwanie konającego łosia.

<center>***</center>

Auriel przeciągnęła się w skutek czego jej niedawno uprana i wysuszona koszula podciągnęła się do góry odsłaniając kawałek jej nowej, brzydkiej blizny. Jednak elfka zdawała się tym zupełnie nie przejmować. Zamiast tego położyła się z niezwykle radosnym uśmiechem na aż nienaturalnie zielonej trawie i spojrzała w piękne błękitne niebo, na którym mogła dostrzec zaledwie trzy pierzaste chmury. Po wysokości słońca spokojnie mogła ocenić, że powoli zbliżało się południe, a co za tym szło - w lesie Larrot spędziła już ponad tydzień. I chociaż chętnie zostałaby w nim jeszcze co najmniej dwa razy tyle czasu jak i nie do końca swojego życia, to doskonale wiedziała, że już najwyższa pora wyruszyć w podróż. W ciągu kilku ostatnich dni nie tylko odzyskała siły, ale znalazła cel, który dał jej motywację, by się nie poddawać i żyć dalej oraz opracowała plan, który miał pomóc jej go osiągnąć. I zgodnie z tym właśnie planem miała wyruszyć jeszcze tego dnia przed zachodem słońca.
Jej rozmyślania przerwał niespodziewany szelest dochodzący zza jej głowy. Elfka natychmiast poderwała się do siadu chwytając przy tym leżący tuż obok niej łuk, który z nałożoną na jego cięciwę strzałą, wycelowała w stronę źródła owego dźwięku.
- Nie strzelaj, to tylko ja – oznajmiła Merin wychodząc zza drzewa z podniesionymi lekko rękami. Przez ramię miała przewieszony jakiś szary i metalowy, podźwiękujący przy każdym kroku driady przedmiot oraz przykrywający go brązowy napierśnik. - Przyniosłam to o co prosiłaś Auriel – dodała podchodząc bliżej elfki, która już zdążyła opuścić łuk i schować strzałę.
- Dziękuję Merin – rzekła Aduriel wstając z ziemi i podchodząc do driady, od której odebrała owe przedmioty. Jak się okazało owa tajemnicza szara i metalowa rzecz, była tak naprawdę kolczugą stworzoną z wyjątkowo małych oczek, dzięki czemu idealnie dopasowywała się do sylwetki właściciela. Niestety ten rzadki i z jakiegoś nieznanego powodu wytwarzany tylko przez elfy przedmiot, był już bardzo stary i zniszczony – przecięty dokładnie w tym miejscu, w którym Aduriel została ranna.
Mimo to elfka z ogromną radością przywdziała swoją kolczugę i stworzony przez driady – brązowy, lekki napierśnik, o którego przyniesienie poprosiła Merin, bowiem jej stary, po ataku na Delener zupełnie nie nadawał się do użycia.
- Merin, jeśli pozwolisz to wezmę jeszcze trochę zapasów i opuszczę las Larrot.
- Tak szybko ? Jesteś pewna Aduriel ?
- Spędziłam w tym lesie już ponad tydzień. Jeśli nie odejdę ściągnę na siebie i na was kłopoty.
- Powiedz chociaż co w takim razie planujesz zrobić ?
- Planuję znaleźć Terama i pomścić śmierć mojego komanda. Zgodnie ze starą elficką tradycją tak długo jak żyje chociaż jeden członek oddziału, tak długo żyje cały oddział. Dlatego też Teram na pewno będzie mnie szukał i jeśli chcę przeżyć, muszę być szybsza i znaleźć go pierwsza.
- A co zrobisz jak już się zemścisz Aduriel ? Zemsta nie zawsze jest najlepszym rozwiązaniem...
- Moim obowiązkiem jako ostatniego Skowronka jest odnowić komando – zebrać chętnych z innych komand, a tych zawsze nie brakuje. Ale nie mogę tego zrobić tak długo, jak długo wiem, że gdzieś tam czyha na nas ten zdrajca Merin.
- Skoro tak mówisz… Ale proszę Aduriel pomyśl nad tym jeszcze, może nie musisz się mścić, może…
- Dobrze Merin, pomyślę – przerwała jej elfka i położyła driadzie na ramieniu rękę – Obiecuję, że pomyślę.
- Gdzie się teraz udasz ?
- W drodze do lasu Larrot znalazłam kilka ciał z wbitymi w nie strzałami z lotkami z piór kobuza oraz ślady końskich kopyt. Cedrik opowiadał mi kiedyś o zwyczajach naszych komand i w przeciwieństwie do tego co myślą o nas ludzie, każdy oddział ma własne zwyczaje. Kobuzy na przykład co jakiś czas zmieniają las, w który obozują. Tym razem kierują się na północ i jeśli mi szczęście dopisze to uda mi się ich dogonić.
- Chcesz ich prosić o pomoc ?
- Nie. W Delener zgubiłam miecz, potrzebuję nowego. Przydałby mi się też koń, jeśli chcę znaleźć Terama nim ten zrobi to za mnie. Poza tym warto przed nim ostrzec inne komanda, gdyż może próbować zdradzić też resztę. Pod tym względem Kobuzy mają największą szansę dotrzeć do reszty przede mną.
- Uważaj na siebie Aduriel. Proszę.
- Będę Merin. Będę – obiecała i uśmiechnęła się lekko, po czym odwróciła głowę w stronę jednego z pobliskich drzew. - Emir els Cean opiekuj się nią jak mnie nie będzie ! Jeśli tego nie zrobisz wrócę tu by osobiście złoić Ci skórę, a jeśli zginę nim mi się to uda – będę Cię straszyć po nocach ! – krzyknęła i natychmiast zza drzewa, na które patrzyła wychynął młody elf o jasnoniebieskich oczach i krótkich rudych włosach, na którego czole i wokół oczu widniał tatuaż w kształcie gałęzi i liści olchy – charakterystyczny znak elfów, które obiecały już na zawsze mieszkać w lesie Larrot. W ponad dziewięćdziesięciu procentach tymi elfami byli mężczyźni, których przywieziono do tego lasu driad z powodu ciężkich obrażeń, a w czasie leczenia zakochali się z wzajemnością w jego pięknych, zielonych mieszkankach. I Emir els Cean był jednym z tych właśnie mężczyzn, a wybranką jego serca był nie kto inny jak sama Merin.
- Będę, nie musisz się o to martwić. Nie spuszczę z niej oka Aduriel – obiecał elf i podszedł do swojej ukochanej driady, którą czule objął, na co ta natychmiast zarumieniła się na charakterystyczny dla jej rasy, biały kolor.

<center>***</center>

- I co o tym sądzisz ? – spytał Goldin wpatrując się w na tyle długą i szeroką dziurę w ziemi, by spokojnie pomieścić trójkę bardzo grubych mężczyzn, bądź piątkę krasnoludów o typowej ich rasie budowie.
Srebrny Szpon nie odpowiedział. Zamiast tego nadal wpatrywał się w charakterystycznie ząbkowane krańce dziury, od razu sugerujące mu z jakim typem przeciwnika przyjdzie mu się zmierzyć. Początkowo zakładał, że będzie to rybba - jeden z pomniejszych potworów, które można było znaleźć w większości tego typu lasów, a jego przypuszczenia coraz to bardziej potwierdzały relacje mieszkańców Tagowca, którzy podobno mieli okazję zobaczyć tego stwora na własne oczy. Niestety, w momencie gdy tylko ujrzał tą dosyć przerażające zagłębienie, Pogromca zdał sobie sprawę z tego jak bardzo się pomylił i zlekceważył swojego przeciwnika. Na całe szczęście doświadczenie zdobyte podczas wielu długich i ciężkich lat poświęconych na starcia z różnego typu potworami nauczyły Davena, że w tego typu miejsca lepiej się nie zapuszczać po zmroku i prawdopodobnie tylko i wyłącznie to zadecydowało o tym, że on i Goldin nie byli właśnie rozszarpywani na strzępy przez sześć par ostrych jak brzytwa zębów, obracających się dookoła własnej osi z niewyobrażalną wręcz prędkością. Właścicielem tego wspaniałego uzębienia był niejaki okalec – jeden z najbardziej niebezpiecznych potworów występujących po tej stronie Gór Jałowych. I chociaż okalców zostało już na świecie tak niewiele, że wszystkich przedstawicieli ich rasy dałoby się policzyć na palcach obydwu rąk, to wciąż zabijały one znacznie więcej ludzi, krasnoludów, niziołków i gnomów rocznie niż bardziej powszechne harpie czy irgale. Co ciekawe z nikomu niewiadomych powodów okalce nie atakowały elfów oraz driad, a wielu przeciwników tych właśnie ras twierdziło, że ich mięso jest najwyraźniej niesmaczne. Czy była to prawda ? Do dziś nikt nie ma pewności.
- Hej, Dav słyszysz mnie ? Mówię do ciebie, no odezwij się, no ! – donośny głos wyraźnie już podirytowanego Goldina, wyrwał Srebrnego Szpona z zamyślenia i zmusił go do zwrócenia swego wzroku na twarz krasnoluda.
- No wreszcie do ciebie dotarło. Wołam cię i wołam tak już od jakiś dobrych dziesięciu minut. Jużem myślał, żeś się czymś zatruł czy co…
- Przepraszam Goldin, zamyśliłem się.
- A o czym żeś tak uparcie przez te dziesięć minut myślał, co ?
- O naszym kochanym potworku.
- Wiesz co to takiego ?
- Wszystko wskazywało na to, że to rybba, ale niestety po obejrzeniu tej dziury, mogę być pewien, że mamy do czynienia z czymś o wiele groźniejszym…
- Czyli ?
- Z okalcem.
- Okalcem ? Jesteś pewien ? – spytał krasnolud i chociaż wyraźnie starał się zachować spokój, oczy Pogromcy bez wysiłku dostrzegły znajdujące się na jego czole zimne krople potu i ledwo widoczne, czające się w oczach członka Rudej Kompanii przerażenie. Ta reakcja zupełnie nie zdziwiła Davena, wręcz czymś nienormalnym byłoby zachowanie absolutnego spokoju na wieść o smacznie śpiącym pod ziemią, niecały metr od ciebie okalcu. Nawet Pogromcy obawiali się tych potworów i żywili do nich ogromny szacunek, chociaż doskonale wiedzieli, że być może kiedyś zmuszeni będą stawić im czoła w zaciętej walce. Ba, sam Srebrny Szpon po przekazaniu tych „radosnych” wieści Goldinowi odsunął się na bezpieczną odległość od dziury, a przecież w swoim życiu miał już okazję wałczyć nie tylko z co najmniej dziesięć razy większym od typowego okalca smokiem, ale i o wiele od niego groźniejszym.
- I co pozbędziesz się go ?
- Cóż ostatnio wyraźnie zasmakował w mieszkańcach Targowca, a mnie brakuje gotówki, więc niestety tak… Dobra Goldin, lepiej już stąd chodźmy - wrócimy tu przed zmrokiem.
- Ta, bo na potwory najlepiej polować wtedy gdy jest wszędzie ciemno jak w…
- Goldin !
- No co ?
- Nic. Po prostu nie mam chwilowo siły na krasnoludzkie żarty.
- Czyżbyś sugerował, że krasnoludy nie mają poczucia humoru ?
- Co ? Nie, oczywiście, że mają, ale wolałbym nie musieć walczyć z tym okalcem uzbrojonym tylko i wyłącznie w co bardziej wulgarne krasnoludzkie dowcipy.
- Dobra, tym okalcem to mnie przekonałeś – rzucił krasnolud i momentalnie przyspieszył kroku. A jak wszyscy, którzy mieli w swoim życiu kiedykolwiek okazje podróżować z kasnoludem, tak i Daven już wielokrotnie przekonał się o tym, że wykonującego „odwrót taktyczny” przedstawiciela tej rasy strasznie trudno dogonić. No chyba, że jest się szponiastą, sześcionogą bestią, ale Srebrny Szpon niestety takową nie był. I żałował tego za każdym razem kiedy zmuszony był gonić na swych długich, choć powolnych nogach, idącego przed sobą szybkim marszem krasnoluda.



Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Sofja dnia Wto 14:26, 09 Wrz 2014, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   

Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.rajdlawyobrazni.fora.pl Strona Główna -> Teksty indywidualne Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
 
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

 
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo

Powered by phpBB © 2004 phpBB Group
Galaxian Theme 1.0.2 by Twisted Galaxy